Tarcza Republiki
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Uzdrowiciel

Go down

Uzdrowiciel Empty Uzdrowiciel

Pisanie by Kamzo Nie Mar 12, 2017 1:55 am

UZDROWICIEL

Wyszedłem z mej samotni na rozgrzaną półkę skalną. Dwie gwiazdy układu, w którym znajdowała się planeta Tatooine, grzały o tej porze niemiłosiernie, a patrzenie w ich kierunku było niemożliwe, bowiem natychmiast powodowało u obserwatora krótkotrwałą ślepotę.
Nie czułem najmniejszej potrzeby by testować wytrzymałość mojego narządu wzroku, więc przymknąłem powieki i odrzuciłem na pobliski głaz swój płaszcz, po czym rozsiadłem się na ziemi, krzyżując nogi przed sobą i opierając dłonie na kolanach. Obciążenie, jakie czułem na moich barkach, zaczęło odpływać, a myśli, często rozbiegane, stały się niczym kawałki układanki, wskakujące samoistnie na swoje miejsce.

Starałem się, w miarę możliwości, oddawać się medytacji codziennie. Zabieg taki, nie ukrywajmy, był dla mnie czymś w rodzaju relaksu, ale niósł także ze sobą wiele pozytywnych aspektów, więc nie traktowałem tego nigdy jako czegoś marnującego cenny czas (w przeciwieństwie do wielu towarzyszy z mojego zakonu).
Medytowanie, w którym wprawiałem się od dziesięcioleci, było czymś, w czym faktycznie byłem dobry. Nie czułem z tego powodu jakiejś dumy i nie przepełniało mnie to pychą, ale było to po prostu stwierdzenie zgodne z prawdą. Byłem w stanie osiągnąć taki poziom skupienia, w którym praktycznie opuszczałem swoją cielesną powłokę, wsłuchując się w Moc i Jej wolę, płynąc z prądem nieskończonego procesu życia i śmierci, stworzenia oraz zniszczenia.

Taki zabieg pozwalał dostrzec wiele aspektów, których na co dzień nie byliśmy w stanie zauważyć. Utwierdzał mnie także w przekonaniach, które od wieków były podstawą Zakonu Jedi. Pokusy doczesnego życia wydawały się wtedy miałkie i błahe, a podszepty Ciemnej Strony wybrzmiewały blado i fałszywie.
Rozpalone promienie ogrzewały moją twarz i wlewały do środka przyjemne ciepło. W normalnej sytuacji prawdopodobnie próbowałbym się skryć przed tym uderzającym gorącem, ale efekt głębokiej medytacji dawał o sobie znać, a ja powoli zaczynałem coraz wyraźniej słyszeń głos żywej Mocy.

W odległej osadzie nowo narodzone dziecko zaczerpnęło łyk powietrza i wydało z siebie pierwszy krzyk. To był... to był mały Twi'lek. Wyraźnie poczułem jego silny związek z Mocą. Kiedyś ma szanse zostać rycerzem Jedi. Lecz... na drugim końcu tej samej osady umierał człowiek. Starzec, który widział wiele minionych lat, odchodził w spokoju i z uśmiechem na twarzy. Jego pogoda ducha w pewnym stopniu udzieliła się i mnie samemu.
Popłynąłem dalej, razem z wiatrem porywającym drobinki z morza piasku, ale znacznie szybciej od niego. Jakby z góry, dostrzegłem wioskę Tuskenów, pogrążoną w mroku. Niepostrzeżenie, dotarłem na drugą półkulę pustynnego globu, gdzie wciąż panowała nieprzenikniona noc. Rozświetlały ją jedynie błyskające tu i ówdzie płomienie ognisk, wokół których krzątali się Ludzie Piasku. Wyglądało to na rytuał. Czyżby świętowali? Chociaż wiele osób traktowało ich niemal jak zwierzęta, to jednak ten lud pustyni był daleki od takiego poziomu. Ich społeczność była prosta i prymitywna, ale zasługiwała na taki sam szacunek, jak każda inna.

Moje zmysły pozostawały wyostrzone do granic możliwości (a nawet poza nie), więc z łatwością usłyszałem kroki, które niosły się echem po oddalonej o kilka kilometrów rozpadlinie. Oddalonej od mego ciała, do którego natychmiast zacząłem wracać. Nim jednak na powrót wyrwałem się z transu, dostrzegłem postać, która maszerowała żwawo przed siebie, oglądając się jednak nerwowo co jakiś czas na boki. Opatulony w brązowe szaty, oraz turban szczelnie chroniący głowę i twarz, mrużył oczy w świetlne południowych promieni. Przez ramię przerzuconą miał prostą strzelbę, jaką często posługiwali się miejscowi. Nie mógł mieć więcej niż 17 lat. Rozpoznałem w nim Im-gloda, syna jednego z okolicznych farmerów. Do tej pory dwukrotnie zwracali się do mnie z prośbą o pomoc.

Podniosłem powoli powieki, które wydawały się w pierwszej chwili nieco ociężałe. Uderzył mnie fakt, że trwałem w stanie medytacji znacznie dłużej, niż mogło się wydawać. Moje ciało było zlane potem, a szaty kleiły się do skóry, lecz mimo to, chwyciłem odrzucony wcześniej płaszcz i narzuciłem go na ramiona. W wewnętrznej, całkiem sprawnie ukrytej kieszeni, poczułem znajomy, solidny przedmiot o cylindrycznym kształcie. Nie miałem pewności czy będzie mi potrzebny, ale wolałem mieć go przy sobie. Dawał mi nieco większe poczucie bezpieczeństwa, chociaż zdawałem sobie sprawę, jak płytkie jest to wrażenie.

Mój gość szedł raźnie, ale jednak dosyć powolnym krokiem. Domyśliłem się, że musi maszerować już od dłuższego czasu, a temperatura dała mu się już mocno we znaki. Nie miałem zamiaru dalej bezczynnie obserwować jego tułaczki. Pozostawał na odkrytym terenie, widoczny jak tarcza na strzelnicy, a ja nie miałem ochoty czekać aż wezmą go sobie na cel jeźdźcy Tusken, którzy czasami kręcili się w tej okolicy. Co prawda, udało mi się zawrzeć z nimi coś na wzór paktu o nieagresji (ze sporym udziałem perswazji Mocą i hojnymi podarkami z mojej strony), ale nie tyczyło się to już nikogo poza mną.

Zsunąłem się po zboczu na sam dół kotliny i wylądowałem gładko na dnie. Nie tracąc ani chwili zacząłem biec przed siebie. Nie był to jednak zwykły sprint, bo sięgnąłem do pokładów Mocy, jaka wypełniała każdą moją cząstkę i poczułem jak mięśnie nóg zapominają o wysiłku i zyskują ponadnaturalną siłę. Każdy krok zaczął wyprzedzać mój oddech i nim zdążyłem o tym pomyśleć, biegłem już z zawrotną prędkością, wzburzając za sobą bujną falę z piasku, pyłu i kamyków.
Postać młodego Im-gloda szybko zaczęła rosnąć w moich oczach i dostrzegłem jak niepewnym ruchem sięga w stronę strzelby, który zwisała swobodnie na jego ramieniu. Poczułem ukłucie strachu jakie zagościło w sercu chłopaka. Niespecjalnie mu się dziwiłem. Cóż mógł zobaczyć? Dziwny, nieco rozmazany kształt, mknący szybko w jego stronę, do tego zostawiający za sobą fontannę strzelającego piasku.

Nie zdążył podjąć decyzji. Wyhamowałem tuż za jego plecami, zapierając się mocno w kamienno-piaskowym podłożu i przerywając gwałtownie wywołaną moim biegiem małą burzę unoszącego się pyłu. Płaszcz załopotał i na chwilę owinął się wokół moich nóg, lecz po ułamku sekundy wrócił do swojej właściwej pozycji.
- Uzdrowicielu! - wydyszał, gdy zorientował się, że to ja, a nie jakaś pustynna zjawa.
Uśmiechnąłem się zarówno do niego, jak i do siebie. Tak mnie nazywali tutejsi. Nie po imieniu, nie po tytule jaki nosiłem w Zakonie, czy nawet po prostu "Jedi". Nie przeszkadzało mi to; przeciwnie, nie czyniłem nic, by kogokolwiek uświadomić kim w rzeczywistości jestem. Tak było bezpieczniej, dla nich i dla mnie samego.
Nie wątpiłem, że wielu z moich sąsiadów, że tak ich nazwę, domyślało się kim jestem (przynajmniej w kwestii bycia Jedi), ale podświadomie, czy może z poczucia taktu, wiedzieli, że nie ma co w tej kwestii naciskać i dawać upustu własnej ciekawości.
- Poznaję cię Im-glodzie. Witaj - przywitałem się przybierając spokojny ton głosu i położyłem dłoń na jego ramieniu, bo czułem, że serce wciąż mu skacze. Ten gest widocznie podziałał, bo wyraźnie uspokoił mojego rozmówcę.
- Znowu... Znowu potrzebujemy twojej pomocy. - Niemal wykaszlał ściągając z twarzy szal i próbując splunąć. Nie udało mu się to, bo jego usta były suche prawie jak otaczające nas powietrze.
Sięgnął po bukłak, który miał przytroczony do pasa i opróżnił go duszkiem. Otarł usta wierzchem dłoni, odetchnął wyraźnie, po czym zaczął mówić ponownie. Tym razem już pewniej i składniej.
- Jechałem tutaj moim speederem, jednak coś po drodze nawaliło i oba silniki wysiadły. Nie było... - odkaszlnął. - Nie było czasu zająć się naprawą czy wracać po drugi. Byłem już zbyt blisko, więc podróż kontynuowałem na piechotę.
Widziałem, że zbiera się w sobie, by przekazać mi nowinę, która na pewno nie będzie niczym dobrym. Nie naciskałem. Czekałem i stałem spokojnie patrząc na młodzieńca, który zerkał gdzieś na ziemię. Wreszcie podniósł głowę i zacisnął usta.
- Próbowaliśmy z ojcem uruchomić wiertło i dokopać się do podziemnego cieku wodnego. Przez moją nieuwagę... - słyszalnie zgrzytnął zębami.
Ponownie położyłem dłoń na jego ramieniu i zajrzałem mu głęboko w oczy.
- Im-glodzie. Możesz mi wszystko powiedzieć i byłbym wdzięczny, gdybyś zrobił to w miarę szybko. Czas nagli. - Nie znałem wszystkich szczegółów, ale coś mi mówiło, że tak właśnie jest.
-Tak, tak, masz rację. - Całkiem zerwał z głowy swoje nakrycie ochronne i zmierzwił ręką włosy koloru słomy. - Byłem nieostrożny, ale ojciec czuwał i odepchnął mnie nim turbina wiertła zdołała wciągnąć moją kurtkę, a mnie razem z nią.
Widziałem te maszyny. Niektóre z nich były naprawdę sporych gabarytów, a ich silniki posiadały potężne turbiny, zdolne zrobić sieczkę z nieostrożnych farmerów.
- Ramię mojego ojca dostało się pomiędzy łopaty. On... On praktycznie stracił rękę. A może całkiem... Robot medyczny... próbuje coś zrobić, jednak... środki jakie mamy...
Widziałem, że znowu zaczyna się gubić i tracić panowanie nad emocjami. Jednak ja już wiedziałem to, co trzeba.
- Chodź, musimy się spieszyć. - Obróciłem się na pięcie i ruszyłem w kierunku ściany kanionu. Im-glod przyglądał mi się przez chwilę nieobecnym wzrokiem, po czym pokręcił głową i pobiegł za mną.
Widziałem, że ma ochotę zadać mi dziesiątki pytań jednak ugryzł się w język. I słusznie. Czas na pogawędki jeszcze przyjdzie, bo obecnie mieliśmy czas czynów.

Znajoma sterta kamieni wyglądała tak samo jak tydzień temu. Bez zbędnych ceregieli wykonałem zamaszysty wyrzut moim prawym ramieniem, a Moc wystrzeliła sporą część skalnych drobinek na boki. Naszym oczom ukazał się prosty, nieco podniszczony speeder, na którym mogły zmieścić się najwyżej dwie osoby.
Solidnie chwyciłem kierownicę i poderwałem go z podłoża stawiając na stopki. Odpaliłem silniki, a ta zawyły i zachrzęściły wyrzucają z siebie obłoki piasku. Maszyna była gotowa do lotu.
- Wsiadaj - rzuciłem nieco głośniej, żeby przekrzyczeć pracującą maszynę. Chłopak usadowił się za mną i naciągnął gogle, które wcześniej dyndały mu na szyi. Objął mnie w pasie i wciągnął głośno powietrze. Nagły zryw był dla niego zaskoczeniem, bo poczułem jak mocniej przygniótł moje żebra. Pomknęliśmy przed siebie z charakterystycznym rykiem silników.

***

Na zewnątrz jednego z budynków zebrała się spora grupka okolicznych mieszkańców, sąsiadów rannego farmera. Rozstępowali się przede mną i szeptali między sobą gdy miarowym krokiem zmierzałem do budowli, w której jak przypuszczałem, przebywał potrzebujący. Upewniłem się w tych przypuszczeniach gdy ze środka wybiegła jego małżonka, ubrana w zakrwawiony fartuch i z twarzą mokrą od łez.
- Uzdrowicielu... Proszę, ratuj mojego męża! - Wydyszała łkając i chwytając kurczowo poły mojego płaszcza.
Pogładziłem ją po głowie, niczym małe dziecko i delikatnie, lecz stanowczo, odsunąłem na bok.
- Zrobię wszystko, żeby mu pomóc.

Wszedłem do środka. W dużym pomieszczeniu o kopulastym sklepieniu panował lekki półmrok. Oświetlony w pełni był jedynie wielki stół, na którym leżał poszkodowany. Był półprzytomny, podłączony do kroplówki, a obok niego stała wielka misa z wodą, która przybrała już mocno czerwoną barwę.
Przy pacjencie krzątał się droid medyczny, wykonujący podstawowe czynności, jakby nie będąc w stanie ogarnąć tego, co się dzieje. Rozpoznałem w nim model D8. To solidne konstrukty, ale nie należały do nowych już za czasów, gdy byłem jeszcze początkującym padawanem.

Podszedłem bliżej i przyjrzałem się farmerowi. Miał zamknięte oczy, ale wyraźnie cierpiał i dawał temu wyraz, gdy chwilami z jego gardła wydobywał się jęk bólu. Zakrwawił zupełnie prześcieradło na którym leżał, a mój wzrok nieuchronnie zmierzał do jego ramienia. Droid na pewno starał się zatamować krwawienie, co w tych warunkach graniczyło niemal z cudem. Zastanawiałem się czy ramię, urżnięte wysoko ponad łokciem, trzyma się na kawałku skóry, czy raczej na postrzępionym rękawie kurtki. Odszedłem na chwilę i skręciłem do zlewu. Położyłem przy kranie rękawice i dokładnie umyłem dłonie w gorącej, parującej wodzie. Płaszcz rzuciłem na pobliskie krzesło.

D8 miał wbudowanych sporo narzędzi, ale z części musiał korzystać zewnętrznie. Wiele z nich leżało na tacce, na specjalnym, lewitującym stoliku, który teraz wisiał na wyciągnięcie mojej ręki. Chwyciłem nożyce i ostrożnie zabrałem się do usuwania resztek odzieży. Czynność ta wyjaśniła jedną kwestię; ramię, pozbawione oparcia w postaci kurtki, opadło na stół, wyraźnie oddzielone od swojego właściciela. Wciągnąłem powietrze z nieprzyjemnym świstem.
No dobrze, od początku wiedziałem, że to nie będzie prosta sprawa. D8, jakby wiedząc, że teraz ma się nie wtrącać, stał obok, obserwując mnie połyskliwymi receptorami wzroku. Sięgnąłem w głąb siebie, szukając mojej przyjaciółki, powierniczki, towarzyszki życia, a ona odpowiedziała. Moc, jak zawsze, przyszła mi z pomocą.

Odkąd pamiętam, od wczesnych lat spędzonych jako Jedi, skupiałem się na aspekcie efektywnego korzystania z Mocy. Zawsze byłem zdania, że nie muszę tworzyć spektakularnych prezentacji siły, rzucać wachlarzem różnych umiejętności, a raczej być skutecznym na własnym podwórku. Początkowo zgłębiałem bardziej bojowe aspekty Mocy, bo i głównie przebywałem na polu bitwy, w charakterze walczącego rycerza. Zdolności i naukę medyków Jedi znałem jedynie powierzchownie, o tyle, o ile mogły mi się przydać w bojowej zadymie. Poświęciłem się temu w pełni dopiero gdy zostałem Mistrzem Jedi i członkiem Rady. Z perspektywy minionych lat, ciężko mi powiedzieć, co wtedy kierowało taką, a nie inną decyzją. Pewnie to, że jako członek Rady rzadziej odwiedzałem pola bitwy, co zaowocowało chęcią bycia przydatnym w innej, mniej bojowej działce.

Nigdy nie wykazywałem się dużą wytrzymałością. Inaczej, może wykazywałem pewną odporność na ból i rany, ale brakowało mi kondycji. Korzystanie z Mocy wymagało poświęcenia i pełnego skupienia, co szybko mogło wydrążyć siły użytkownika. Nie mogłem sobie pozwolić na bezmyślne korzystanie z darów tej siły, bo skończyłbym leżąc plackiem na ziemi. Był to jeden z głównych powodów, dla którego ćwiczyłem się w medytacji i efektywnym używaniu Mocy. Chociaż z wiekiem witalności mi nie przybywało, a wręcz odwrotnie, to jednak rosło moje doświadczenie w ukierunkowaniu działania i potęgi wypływającej z Mocy.

W jakimś stopniu pozostał we mnie także duch wojownika, którym byłem za młodu. Nie mogłem się oprzeć temu, by nabyte potem zdolności medyczne, spróbować przekształcić w ofensywną broń. Narodził się "skalpel Mocy". Pomysł na nazwę nie był mój, nigdy nawet nad jakimkolwiek nie myślałem. Kiedyś, w zasadzie w żartach, określenia tego użył mój druh z Rady, mistrz Jedi Filipaoo. Szybko podchwycili to młodzi adepci i tak już zostało.
Na czym polegał "skalpel Mocy"? Było to w zasadzie wykorzystanie zaawansowanej i trudnej do opanowania techniki medycznej, wziętej prosto z sali operacyjnej, i przeniesienie jej na pole bitwy. Polegało na kształtowaniu Mocy w ten sposób, że wokół dłoni, czy konkretnych palców użytkownika, tworzyła się niewidzialna wiązka energii, dzięki której można było operować bez "otwierania" pacjenta. Naturalnie, wymagało to podglądu na to, co dzieje się wewnątrz, bądź, w krytycznych sytuacjach, dużego wyczucia, wiedzy i ryzyka ze strony medyka.

W ferworze walki taka ostrożność nie była wymagana. Zdarzyło mi się kilka razy użyć jej na przeciwniku, zadając bezpośrednie obrażenia wewnętrzne, praktycznie nie dotykając mojego oponenta. Nie zapomnę ich zaskoczenia malującego się na twarzy, gdy nagle orientowali się, że ich mięśnie i ścięgna są rozerwane, płuca przebite, a oni po chwili wymiotują krwią. Tak, to straszna technika, po którą starałem się sięgać jedynie w ostateczności, jednak nie mogłem odmówić jej tego, że była również zabójczo skuteczna.
Opracowałem także jej rozszerzenie i byłem w stanie wytworzyć skalpel jako przedłużenie miecza świetlnego. Stając w szranki z innym użytkownikiem Mocy, mogłem dosięgnąć jego ciała nawet jeśli pozostawał poza zasięgiem ostrza.

Otrząsnąłem się z rozmyślań. Zdałem sobie sprawę, że pacjentem zajmowałem się mechanicznie, robiąc pewne czynności, które stały się powtarzalne wraz z praktyką. Nie mogłem sobie na to pozwolić. Wymagał mojego pełnego zaangażowania, a jego bliscy ufali mi i powierzyli jego zdrowie oraz życie.
Udało się zatrzymać krwawienie. Jedną dłoń trzymałem nad kikutem rannego, hamując tryskającą krew, drugą natomiast przecierałem powietrze nad odciętą kończyną. Pobudzałem ją do życia, nie chcąc pozwolić, by komórki obumarły.

Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Dostrzegłem naczynie, jakiś solidny garnek, wykonany z...
- Czy to jest bronzium? - zwróciłem się do D8.
Droid zaświecił receptorami, gdy zerkał na przedmiot.
- Tak jest, proszę pana. Naczynie to zostało wykonane z bronzium.
- Proszę, wygotuj je solidnie we wrzątku. - Odwróciłem się ponownie w stronę farmera, wciąż trzymając wyciągnięte przed siebie ręce i skupiłem się na trwających czynnościach.
Droid przekręcił dziwnie głowę, nie bardzo rozumiejąc co zamierzam, ale wiedział, że nie ma miejsca na dyskusje. Zabrał się do wykonywania moich poleceń.
W międzyczasie mój pacjent zaczął odzyskiwać świadomość, więc na chwilę położyłem dłoń na jego skroniach, zmuszając go do zapadnięcia w głęboki sen. Na twarzy rannego pojawiło się coś w rodzaju spokoju.

Wreszcie D8 zjawił się z garnkiem wykonanym z bronzium, gorącym i wydzielającym jeszcze wyczuwalne ciepło. Może nie był to idealny materiał na to co zamierzałem zrobić, ale w tej chwili musiał być wystarczający.
Kość ramienna została mocno uszkodzona, a niektóre jej fragmenty były oddzielone i znajdowały się teraz gdzieś pośród piasków Tatooine. Musiałem uzupełnić luki. Cały czas stabilizując stan pacjenta, przeniosłem część mojej uwagi na naczynie z bronzium. Było bardzo wytrzymałe, ale też w miarę plastyczne, więc zebrałem pulsującą wokół mnie Moc, i poddałem je obróbce. Krople potu zaczęły obficie zraszać moje czoło, ale garnek począł zamieniać się na drobne, kanciaste fragmenty, które następnie wtapiały się w poszarpaną kość.

Odcięta ręka poszybowała na swoje dawne miejsce i kość, wzmocniona bronzium, ponownie stała się całością. To nie był koniec, teraz, mimo pracy jaką przed chwilą wykonałem, czekało mnie jeszcze trudniejsze zadanie.
Ponownie sięgnąłem do najgłębszych pokładów Mocy, zmarszczyłem łuki brwiowe i pomagając sobie gestykulującymi dłońmi, zacząłem łączyć rozdarte ścięgna, nerwy i mięśnie. Trwało to długo. Na tyle długo, że na zewnątrz zaczął już zapadać zmrok. Pamiętając cały czas o stabilizacji pacjenta, wykonywałem tę tytaniczną pracę aż do momentu, gdy ostatnim zadaniem pozostało zamknięcie rany. Oczywiście, mogłem to zlecić droidowi medycznemu, ale chciałem dokończyć swoje "dzieło". Czułem się za nie w pełni odpowiedzialny.

Całą swoją świadomość skupiłem na tym, co za chwilę zrobię. W palcach poczułem mrowienie, a ręka zaczęła mi drętwieć, jednak Moc ponownie poddała się mej woli. Atomy tlenu, które krążyły w otaczającym nas powietrzu, zaczęły zbijać się w jedno, ścierać ze sobą i przyspieszać. Powstało coś na kształt czystej energii, wibrującej w rytm regularnego, niepodobnego do niczego dźwięku. Skierowałem tę wiązkę na ranę farmera, a ta zaczęła się zasklepiać gdy kierowałem moim tworem jak końcem ostrza miecza świetlnego. W końcu, po całym zabiegu została tylko widoczna, wciąż rozpalona blizna. Z czasem stanie się o wiele mniej dostrzegalna.
Osunąłem się na ziemię i zacząłem chciwie łykać powietrze. Byłem oblany potem i wyraźnie zmęczony, chociaż dopiero teraz pozwoliłem sobie na luksus odczucia tego.

Gdy wyszedłem na zewnątrz, jedno ze słońc było już tylko czerwonym paskiem rozlewającym się nad horyzontem, natomiast drugie zniknęło już w połowie. Wokół budynku wciąż znajdowali się okoliczni farmerzy, którzy pocieszali rodzinę poszkodowanego. Gdy mnie ujrzeli wyraźnie wyczułem moment napięcia i wyczekiwania.
Poprawiłem płaszcz, który trzymałem pod ręką i pozwoliłem sobie na delikatny uśmiech.
- Udało się, wszystko będzie z nim dobrze. Musi tylko pamiętać, by przez jakiś czas uważać na tę rękę. Nie przemęczać jej, ale też starać się używać do lżejszych czynności, by wróciła do pełni sprawności. Dobrze by było, gdyby przyjmował także...
Moja słowa utonęły w okrzykach radości, a farmerzy otoczyli mnie ze wszystkich stron. Słowom wdzięczności, zapewnień o przyjaźni i niespłacalnym długu nie było końca, a przodowali w tym najbliżsi mojego pacjenta. Nie byłem w stanie przebić się przez te wszystkie głosy i powiedzieć, że to naprawdę nic wielkiego, więc mogłem jedynie uśmiechać się, kłaniać i dziękować z całego serca.
Mimo zamieszania, kątem oka dostrzegłem człowieka w kapeluszu, który miał niezbyt zadowoloną minę. Stał nieco na uboczu i po chwili wycofał się ukradkiem, ginąc gdzieś w cieniach zapadającego zmroku. Zignorowałem go, bo czemuż miałem oceniać tego człowieka po jego nastroju. Później dowiedziałem się, że był to błąd.

***

Było już ciemno gdy panującą ciszę przerywał jedynie ryk silników mojego wysłużonego speedera. Gładko przecinał piaski Tatooine, gdy zbliżałem się do swojej pustelni. Drogę przede mną oświetlały dwie, niezbyt okazałe lampki, zamontowane tuż poniżej kierownicy.
Najpierw usłyszałem, że coś, oprócz mojego pojazdu, także zakłóca spokój nocy nad pustynną planetą. Dźwięk był początkowo odległy, jakby przytłumiony, jednak systematycznie narastał, aż w końcu przybrał natężenie huczącego grzmotu, przy którym mój pojazd brzmiał jak umierający komar.

Trzy kanonierki Imperium Zakuul, zapewne wypełnione ich rycerzami, zawisły w powietrzu nad moją głową i następnie pomknęły w ślad za moim speedrem, bo jakoś nie czułem potrzeby, żeby się zatrzymać. Każdy z pojazdów włączył potężny zestaw reflektorów oświetlając nie tylko mnie, ale także sporą część okolicy.
Zerknąłem na chwilę przez ramię, ale szybko tego pożałowałem. Światło oślepiło mnie na kilka chwil i mknąłem dalej na wyczucie.
- Mistrzu Jedi Gaemalielu! - Dało się słyszeć twardy głos z głośników. Dawno nie słyszałem własnego imienia. - W imieniu Imperium Zakuul, rozkazuję ci zatrzymać się!
Nie czekali na moją reakcję. Seria pocisków posypała się z każdego pojazdu, a ja kluczyłem wśród fontann piachu i kamieni, przecierając tylko pył z oczu i wypluwając drobinki z ust. Strzelali bez przerwy, nie dając mi nawet chwili wytchnienia i tak, by zabić na miejscu.

Mieli przewagę w postaci ataku z powietrza, jak i niewątpliwej siły ognia. Jeśli będę dalej uciekał, kwestią czasu pozostawało, aż zostanie po mnie jedynie dymiąca dziura. Decyzję podjąłem niemal natychmiast. Zmniejszyłem moc silników w speederze praktycznie do zera, a maszyna gwałtownie zwolniła, co poczułem z całą mocą, bo miałem wrażenie, że odpadnie mi głowa. Tak się jednak nie stało, a moja pogoń, mknąca równie szybko, poleciała ładny kawałek dalej, jednak już zaczęła zawracać.
Nim to uczynili, odpaliłem ponownie silniki na pełną moc i z rykiem, wśród sypiących się iskier, wykonałem obrót o 180 stopni, wystrzeliwując jednocześnie do przodu niczym strzała. Kanonierki Zakuul już po chwili znowu były za mną i kontynuowały swój pościg. Nie potrzebowali zachęty by posłać za mną kolejne serie z działek. Mój szaleńczy slalom ponownie ożył, a ja starałem trzymać się głowę nisko, tuż nad kierownicą.
Płaszcz łopotał jak szalony i miałem już pewność, że zaraz mnie trafią. Ścigacz wył i grzał się gdy pracował na najwyższych obrotach i przeczuwałem, że więcej już nie wyciągnie, a ja nie przyspieszę.

Kolejne salwa pocisków przemknęła tuż obok mnie, a następna leciała prosto w miejsce, które będę musiał przeciąć. W ostatniej chwili zeskoczyłem i ponownie tego dnia sięgnąłem ku zasobom Mocy. Zamiast przeturlać się i poobijać o wystające kamienie, w chwili gdy moje stopy dotknęły podłoża, natychmiast przebiegłem spory odcinek, wskoczyłem na pobliskie, niezbyt okazałe stoliwo górskie i wystrzeliłem w powietrze na kilkadziesiąt metrów, po czym opadłem na dno sporej rozpadliny.
Podczas tych akrobacji zdołałem jeszcze zerknąć za siebie i zobaczyłem, jak mój pojazd wybucha, trafiony pociskiem, dając pokaz efektownej, ognistej kuli. Dwie kanonierki natychmiast zaczęły podchodzić do lądowania, a trzecia krążyła nad miejscem wybuchu.
Będą chcieli sprawdzić czy na pewno dostałem, a gdy zorientują się, że przeżyłem, zaczną przeczesywać okolicę. Mnie już jednak wtedy dawno tu nie będzie. Umknę w ciemności i bezkres pustynnego krajobrazu

***

Jednoosobowa jednostka, którą przybyłem na Tatooine, nie była wybitnym statkiem. Niezbyt szybka, jednak zwrotna i uzbrojona w dwa działka o średnim zasięgu, wystarczyła w zupełności na czas podróżowania między planetami. Pewien dobry znajomy, Twi'lek tak poza tym, trzymał ją u siebie w hangarze, na czas dopóki nie będzie mi potrzebna. Ten czas nadszedł kilka godzin temu, a obecnie przemierzałem nieznane mi rejony w desperackiej ucieczce przed ścigającymi mnie statkami.
Kilka mniejszych myśliwców, w towarzystwie ogromnego niszczyciela Zakuul, utrudniało mi życie najlepiej, jak tylko potrafiło. Gdy odlatywałem z Tatooine wydawało mi się, że najgorsze mam już za sobą. Jak bardzo się myliłem.

Zauważyłem, że wiązka czerwonych wystrzałów śmignęła mi tuż nad kabiną pilota. Przeszklony kokpit pozwalał dostrzec sporo z tego, co dzieje się wokół. Komputer pokładowy jednak robił swoje i właśnie powtarzał po raz enty, że lewy silnik został zupełnie zniszczony. Miałem nadal praktycznie pełen zapas amunicji, ale ciężko było zrobić z niej jakikolwiek użytek. Przeciwników było zbyt wielu, mieli przewagę technologiczną, a ja nigdy nie byłem wybitnym pilotem. Średnim co najwyżej, w dodatku mocno wspierającym się Mocą.
Tak, to ta niezwykła siła pozwalała mi wielokrotnie przewidzieć ruch przeciwnika, bądź wykonać unik w ostatniej chwili. Nie potrzebowałem jednak Mocy, by zauważyć, że największa jednostka, niszczyciel, szykuje się do wystrzału. Wspierające go myśliwce rozpierzchły się na boki, a ja zostałem sam, jak cel na strzelnicy. Zacisnąłem zęby i szykowałem się mentalnie na zbliżający się nieuchronnie, porażający błysk światła.

***

Otworzyłem oczy, chociaż wydało mi się to nadzwyczajnym wysiłkiem. Wszystko mnie bolało, a lewa ręka zdecydowanie była złamana, gdyż nie mogłem nią nawet ruszyć, by spróbować obmacać kilka pękniętych żeber.
Pokręciłem lekko głową co spowodowało natychmiastowe zawroty. Nadal znajdowałem się w kokpicie mojego statku, a wokół mnie migało kilka diod, próbując jeszcze udźwignąć wyłączone, w większości zniszczone systemy.
Poruszyłem się, ruchem tym zrzucając z ciała drobinki stłuczonego szkła. Zorientowałem się, że jestem na jakimś gęsto zalesionym terenie, a mój transport utknął wśród gałęzi, niszcząc przy okazji korony kilku drzew.

Zwisałem zaledwie kilka metrów nad ziemią, więc pomagając sobie sprawną ręką, wygramoliłem się jakoś z kabiny i runąłem bezwładnie na grunt. Ból, jaki przeszył moje ciało, dobitnie przypomniał mi o tym, że udało mi się przetrwać, że żyję. To było dobre uczucie.
Wreszcie stanąłem na nogach, chociaż przy każdym kroku miałem wrażenie jakbym znalazł się na jakiejś karuzeli. Nie miałem pojęcia gdzie wylądowałem (czy raczej gdzie się rozbiłem), bo podczas ucieczki przed statkami Imperium Zakuul straciłem orientację, ponieważ starałem się przede wszystkim przetrwać.

W kieszeni płaszcza poczułem znajomą rękojeść, lecz na razie postanowiłem, że lepiej będzie jeśli tam pozostanie. Powietrze było przyjemne, a po chwili doszedł do mnie szum wody. To dobry początek. Czym prędzej tam poczłapałem, a po kilku chwilach odnalazłem bystro mknący strumień. Chłodna woda nieco mnie orzeźwiła, a po przemyciu twarzy, nabrałem jej kilkukrotnie w dłoń i z wielkim zapałem ugasiłem moje pragnienie. Miałem wrażenie, jakbym nigdy nie pił czegoś tak wspaniałego, co wmawiał mi mój wysuszony na wiór język.
Z jakichkolwiek przemyśleń wyrwał mnie delikatny, doskonale znajomy szpet. To był głos przemawiającej do mnie żywej Mocy, i brzmiał jak zapomniana pieśń przeszłości. Znajoma, ale dawno niesłyszana i wciąż odległa, rozbrzmiewająca jakby zza grubej ściany.

Zacząłem iść w tamtym kierunku, a po chwili, mimo mojego stanu, niemal biegłem. Przecież to niemożliwe... teraz, w takiej chwili, pośród tylu planet. Trafiłem akurat tutaj, dokładnie w to miejsce przypadkiem?
Nie, nie wierzyłem w takie zbiegi okoliczności. To sama Moc musiała mnie tu pokierować bym wypełnił swe przeznaczenie. Tyle razy korzystałem z Jej pomocy, więc nie miałem nic przeciwko by stać się narzędziem, którym pokieruje według własnej woli.
Przedarłem się przez kolejne krzaki i zarośla, gdy ujrzałem gładką polanę, na której spokojnie stały zabudowania mieszkalne. Z komina wesoło unosił się delikatny, szary dym, a do uszu nadal dochodził szum strumienia, w którym umyłem się i napoiłem. Iście sielankowy obrazek, który jeszcze bardziej zbił mnie z tropu.

Czy to naprawdę tutaj? Byłem już jednak tak blisko, że nie miałem wątpliwości. Śpiew Mocy brzmiał już wyraźnie i z łatwością rozpoznawałem te nuty. Zbliżyłem się ostrożnie do drzwi, a na ich powierzchni zauważyłem swój własny cień. Słońce świeciło jasno i wysoko za moimi plecami. Zawahałem się, po czym zrobiłem coś, co być może było głupotą, a co miałem zweryfikować dopiero po fakcie - zapukałem.
Usłyszałem kroki, a po chwili drzwi otworzyły się. W wejściu stanęła uśmiechnięta, sporo młodsza ode mnie kobieta. Jej długie włosy były upięte, a twarz, mimo przecinającej ją sporej blizny, pozostała piękna i o szlachetnych rysach. Na rękach trzymała niemowlę, a gdzieś z tyłu kręciło się kolejne dziecko, na oko dwu lub trzy letnie.
- Witam, czy coś się stało? - Zbiła mnie tym pytaniem z tropu. Ogarnęła wzrokiem moje potłuczone oblicze. - Czy mogę jakoś pomóc?
Nie rozpoznawała mnie, chociaż miałem pewność, że powinna. Wiedziałem dokładnie, kim ona jest.
Kamzo
Kamzo
Trooper
Trooper

Liczba postów : 483
Join date : 13/02/2015
Age : 37
Skąd : Święta Warmia

Powrót do góry Go down

Powrót do góry


 
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach