Talym 20-29 ATC
Strona 1 z 1
Talym 20-29 ATC
rok 20 ATC
- Hej, bracie, gdzie jesteś?
Talym nagle wrócił do teraźniejszości, słysząc dobiegające jakby z oddali pytanie. Rozejrzał się dookoła i zauważył kilka twarzy patrzących w jego stronę. Fizycznie - siedział przy stole w kambuzie, razem z nimi, trzymając na wysuniętej łyżce wystudzoną porcję zupy. Mentalnie - właśnie zwiedził połowę galaktyki w poszukiwaniu ducha jednej osoby.
- Jesteś z nami? - zapytał ponownie Defar, przedstawiciel rasy Ryn. Jego spiczasty, niecodziennej budowy nos wydawał ciche pogwizdywanie, w którym Talym rozpoznawał zaniepokojenie.
- Przepraszam - mruknął cicho pod nosem błękitnoskóry Togrutanin, odkładając łyżkę z powrotem do miski. Wstał od stołu, odsuwając krzesło bez krzty delikatności, i wymaszerował z pomieszczenia.
Zamknął się w kajucie, rzucając się na swoją koję. Gdy tylko dotknął wymiętolonej narzuty, poczuł ciężar łez, które się w nią wtopiły zeszłej nocy. A także w noc wcześniej i jeszcze wcześniej, i jeszcze wcześniej...
- Talym? - zapytał słodki głos. Należał do dziewczyny stojącej w drzwiach. Nawet nie usłyszał syku ich otwierania.
Podniósł głowę i dostrzegł Oksavię - piękną kobietę o śniadej cerze, której smukła, wysportowana sylwetka, boskie rysy twarzy i oczy...
Oczy... Te oczy... Zdawały się nieść za sobą głębię, mądrość i historię wielu istnień. Zupełnie jakby ktoś zaklął w nich hordę aniołów, by poprzez to jedno spojrzenie, tę jedną osobę, mogły nieść pokrzepienie dla serc osób właśnie tego potrzebujących. Dla jego serca... Ale to nie do Oksavii należały te oczy. Ona była tylko płótnem dla jego wyobraźni przypominającej o kimś innym.
- Wszystko w porządku - rzucił, odwracając spojrzenie.
- Przecież widzę, że tak nie jest - skomentowała, siadając obok niego. Położyła swą delikatną dłoń na jego ramieniu i spróbowała spojrzeć mu w twarz, którą tak bardzo starał się schować. - Talym, znajdziemy ją. Jeżeli ona jest taka, jak mówisz...
- Ona JEST taka - zaprotestował, odwracając się twarzą do Oksavii. - Tutaj nie ma "jeżeli".
Oboje na moment zamarli, patrząc sobie w oczy. Zdawało się, że starali się znaleźć w sobie odpowiedzi, świdrując swoje czarne źrenice do momentu, aż dziewczyna zrezygnowała i przeniosła spojrzenie w dół.
- Defar skontaktował się z Zakonem Jedi - wydusił z siebie słabo Talym tonem, w którym można było wyczytać ciche "przepraszam". - Oni też nie wiedzą, gdzie jest Witma.
- Jeszcze nie wszystko stracone. Zapytamy się jeszcze tego twojego przyjaciela. Może on będzie coś wiedział.
- Może...
- Iii... witamy w domu! - krzyknął szatyn siedzący na miejscu co-pilota, podnosząc triumfalnie prawą rękę i lewy kikut. - Talym, Valiria!
Padawan podszedł do fotela mężczyzny i złapał się o oparcie, by lepiej spojrzeć w obraz malujący się za iluminatorami.
"Tu już nie ma mojego domu" - pomyślał z żalem Togrutanin, szukając desperacyjnie obecności jedynej osoby, z którą mógł stworzyć prawdziwy dom.
Gdy już wylądowali, Togrutanin podszedł do panelu znajdującego się na tyłach statku i nacisnął na przycisk opuszczający rampę frachtowca. Powietrze, które w niego uderzyło, zalało go falą wspomnień. Nie znał innego miejsca o takiej samej duszy, klimacie. Słyszał, że Tython był planetą na wskroś podobną, ale nigdy nie miał okazji zasmakować jego esencji. Valiria z kolei przyjęła go w swe ramiona, dając tym samym możliwość skosztowania pełni prezentowanej feerii wrażeń.
- Poczekamy tutaj - powiedział Defar, stając za jego plecami. Chociaż nie dodał żadnych słów otuchy, Talym wyczuł przekazane w nich wsparcie. - Uzupełnimy zapasy i paliwo.
Młody Vauan skinął głową, której lekku poszły w ślad ruchu, i zaczął stawiać kroki w stronę rosnącej przed potężnym placem, schowanej w potędze góry Świątyni Zakonu Tarczy.
Sallaros kończył dokumentacje z kolejnych misji, jakie Tarcza przeprowadziła, gdy akurat ktoś zapukał. Pukanie było słabe, jakby istota prosząca o wejście straciła wszystkie siły witalne i miała zaraz osunąć się po płacie drzwi. Dopiero teraz wyczuł znajomą aurę. Aurę, która tak dawno nie pojawiała się w jego życiu... Wstał z miejsca, szybko podchodząc do drzwi, i bez zastanowienia rozsunął je Mocą, chcąc jak najszybciej sprawdzić, czy to, o czym pomyślał, było prawdą...
- Talym! - To był on. Stał przed nim - żywy, cały. Radość Jedi była ogromna, gdy ujrzał tak znajomą twarz. Podszedł do Togrutanina, kładąc dłonie na jego ramionach. Wyczuwał słabość i chciał być przy nim, gdyby młodzieniec poczuł się gorzej. - Witaj w domu.
Talym, chociaż dalej posiadał rosłe i silnie zbudowane ciało, wyglądał na wypłukanego z energii. Gdy tylko Sallaros go dotknął, wyczuł emocjonalny ciężar i bolesne szarpanie, jakby samo serce dokonywało autodestrukcyjnego aktu rozrywania się na strzępy. Oczy Togrutanina były szkliste i żałośnie wpatrywały się w Jedi. Po chwili Talym wtulił się w mężczyznę, ewidentnie szukając wsparcia. Ściskał go tak mocno, jakby się bał, że moment zawahania, sekunda rozluźnienia uścisku, sprawiłaby, że wpadłby w niekończącą się przepaść.
- Mistrzu Sallaros.... - jęknął słabo, nieudolnie próbując zatrzymać łzy. - Proszę, powiedz mi, gdzie jest Witma. Powiedz mi, że wiesz, gdzie ona jest i co się z nią dzieje.
Mężczyzna odwzajemnił uścisk. Gołym okiem widać było, że młodzieniec potrzebował tego. Sallaros czuł, o co może chodzić, i żałował, że nie był osobą, która mogłaby udzielić odpowiedzi na to pytanie. Zostało mu tylko łagodnie pomasować plecy przyjaciela, by ten zrozumiał, że ma w nim wsparcie.
- Niestety... - zaczął - nie wiem. Wszyscy, co mieli z nią jakiekolwiek powiązanie z Mocą, przestali ją wyczuwać... w tym ja. Przepraszam, Talym.
- Proszę, nie... Proszę... - powtarzał słabo Togrutanin, zaciskając dłonie na szacie Sallarosa. - Czy ona...? - nie dokończył, nie będąc w stanie wypowiedzieć tych słów. Zamiast tego odsunął się lekko od Mistrza Jedi, by spojrzeć mu prosto w oczy. Wiedział, że to one często są zwierciadłem prawdy i fałszu. To one często zdradzają najgorsze sekrety. Dlatego musiał w nie spojrzeć, żeby wyczytać, co tak naprawdę w tamtej chwili przeszło przez myśli mężczyzny. Po oczach Talyma widać było, że odpowiedzi, której się najbardziej obawiał, była śmierć.
Mistrz Jan'yse miał smutne oczy, ale nie zwiastowały one najczarniejszego scenariusza. Zamiast tego raczej odzwierciedlały zmartwienie stanem Talyma.
- Witma kiedyś, jak była w więzieniu, częściowo odcięła się od Mocy. Myślę, że teraz zrobiła to całkowicie. Nie wiem, czemu. Może obawiała się, że ktoś niepożądany ją znajdzie? Nie dopuszczam do siebie myśli, że to koniec.
Wyraz twarzy Talyma nagle zupełnie się zmienił, przygnębienie zastąpiło zaniepokojenie. Chłopak odsunął się od Sallarosa, jedną rękę oparł o biodro, a drugą złapał się za czoło. Jego oddech przyspieszył, a on sam wyglądał, jakby miał zaraz stracić przytomność.
- To się nie dzieje... To się nie dzieje... - szeptał do siebie.
Tyle negatywnych emocji, ile przedstawił w tak krótkim czasie zrozpaczony młodzieniec, Mistrz Jedi nie widział w nim przez cały okres ich znajomości. Będąc świadkiem takiego zachowania, nabrał powietrza w płuca i odpowiedział stanowczym głosem.
- Talym, oddychaj głęboko. Panika nic nie da w tej chwili. - Chciał do niego dotrzeć jakoś. Tym samym złapał za jego twarz obiema dłońmi, wymuszając, by na niego spojrzał.
Jedynym, co Sallaros zobaczył w młodym Togrutaninie, był obłęd. Jego gałki oczne wędrowały w różne strony, szukając jakiegoś logicznego punktu zaczepienia, ale zamiast tego pogrążały się jeszcze bardziej w totalnym chaosie.
Talym nagle złapał Mistrza Jedi za nadgarstki i stanowczym ruchem oderwał przyjazne dłonie od swojej twarzy. Z punktu widzenia Sallarosa, posłał mu proste, puste spojrzenie, sięgające donikąd. Tym, co rzeczywiście ujrzał Togrutanin, była postać Witmy. Przez tę krótką chwilę wydawała mu się tak żywa, że prawie słyszał jej głos, czuł jej zapach, dotyk... Ale wiedział, że to było tylko widmo - wizja jego umysłu, którą naszkicowała rozpacz. Patrząc w te oczy - oczy, których mógł już nigdy nie ujrzeć - przestał walczyć. Ta strata była ciosem, przed którym nie mógł się obronić.
- To koniec - szepnął.
Sallaros nie rozumiał, dlaczego Talym się tak zachowywał i jak bardzo to wszystko doprowadzało go do szaleństwa.
- Talym... jaki koniec? O co chodzi?
Krwawiący emocjonalnie młodzieniec nagle przestał słyszeć i czuć otaczający go świat. Widział tylko Witmę i tylko o niej był w stanie myśleć. A jednak nie były to myśli jasne, pełne nadziei i radości. Strata ukochanej uderzyła w jego najczulszy punkt i dobrze o tym wiedział. W jego głowie istniał tylko jeden scenariusz, jedno wyjaśnienie - Witma nie żyła - a razem z nią zginął jego duch.
- Przepraszam - wydusił z siebie, ledwo znosząc żal swoich słów, po czym odwrócił się i ruszył do wyjścia, nie oglądając się za siebie. Całą swą postawą sygnalizował, że chce zostać sam. Widać było, że zmierza w kierunku, od którego nie pozwoli się odwieźć, jakby przed oczami miał tylko jeden cel.
Sallaros zrobił parę kroków za nim.
- Talym! Jedna rzecz! - Chciał powiedzieć tylko tę jedną rzecz. - Powodzenia.
Znając Talyma, wiedział, co chciał zrobić. Nie dałby rady go powstrzymać choćby nie wiadomo co. Jednak jego wizja tej młodej postaci, obraz, który zachował w pamięci, w rzeczywistości pękł. Dawny Talym ruszyłby w galaktykę, by sprawdzić każdą planetę, każdy ślad. Szukałby sposobów na odnalezienie Witmy, jego byłej mistrzyni i ukochanej. Szukałby ludzi, którzy mogliby mu pomóc. A przede wszystkim by się nie poddawał.
"Przepraszam" - zabrzmiało z jego ust. W tym już nie było woli walki. W tym jednym słowie wyraził swoją klęskę. Był w stanie znieść wiele, ale nie utratę najważniejszej dla niego osoby... Nawet jeżeli nie mógł mieć pewności, czy faktycznie ją stracił. Jej brak wystarczył do złamania ducha.
Talym wyszedł na jeden z dobrze mu znanych korytarzy. Przed opuszczeniem Tarczy zmierzał nim codziennie na plac treningowy. Jednak tym razem prowadził go w zupełnie inną stronę...
Togrutanin dotarł na otwartą przestrzeń lotniska znajdującego się za górą Świątyni, gdzie stało kilka samotnych myśliwców. Nie myśląc długo, skierował się w stronę jednego z nich.
- Nie martw się - rzucił Chor, pchając swoją jedyną ręką sunącą w powietrzu skrzynię prowiantu. - Młody da sobie radę.
Defar, Rycerz Jedi ubrany w obszerne szaty o ciepłych kolorach ze świetlną lancą spoczywającą na jego plecach, stał przy rampie swojego frachtowca, patrząc w stronę Świątyni. Potężna góra stanowiąca dom dla Jedi Zakonu Tarczy zdawała się być ostoją spokoju, a mimo to ogarniał go niepokój. Na przestrzeni ostatnich tygodni udało mu się odnowić i wzmocnić więź z istotą, którą nazywał "bratem". A teraz dzięki temu czuł, jak znajdujący się w środku góry Talym cierpi.
I wtedy Defar poczuł coś dziwnego. Jego twarz pokryło zdziwienie, które od razu spostrzegł jednoręki mężczyzna.
- Co się stało?
Rycerz Jedi wbiegł szybko na pokład statku. W środku, przy panelu sterowania, siedziała Oksavia, patrząc spokojnie w niebo.
- Defar? - zapytała, odwracając się do niego na fotelu. Od razu zauważyła, że coś było nie tak.
Przedstawiciel rasy Ryn podszedł do ekranu skanującego otoczenie i dostrzegł, jak jedna ze znajdujących się na nim kropek zaczyna się szybko przemieszczać. Gdy tylko podniósł głowę, by spojrzeć przez iluminatory, jego oczom ukazał się odlatujący zza góry myśliwiec. Defar wiedział, kto się w nim znajdował.
- Chor, szybko! - krzyknął, przygotowując maszynę do lotu.
Mężczyzna, nie wiedząc, co się dzieje, wbiegł na pokład, do kokpitu, gdzie była pozostała dwójka, i popatrzył po Jedi.
- Stary, jak słowo daję, zwariowałeś czy co? Chcesz tu zostawić Talyma?
- Nie - odpowiedział chłodno. - To on zostawia nas.
Oczy Talyma były zalane łzami. Sam nie do końca wiedział, co robił. Wiedział tylko, co chciał zrobić - zniknąć. Nie był w stanie wytrzymać tego bólu. Miał wielkie marzenia i ambicje. Chciał zostać jednym z bohaterów galaktyki, ratować niewinnych, walczyć z wszelkimi przeciwnościami losu, ale w obliczu straty najbliższej mu osoby był niczym więcej jak ruiną.
Ukradziony przez niego myśliwiec Tarczy, podczas przebijania się przez atmosferę, wpadł w turbulencje. Talym już powoli widział czerń rozwijającego się przed nim kosmosu. Dotarło wtedy do niego, jak ogromny jest wszechświat i jak beznadziejne i bezsensowne było poszukiwanie w nim Witmy. Mógł spędzić na to całe życie, a prawdopodobnie i tak nie osiągnąłby sukcesu. Myśl ta sprawiła, że na moment stracił oddech. To nie była jedna z jego naturalnych myśli... Niepoprawny optymizm był jedną z jego cech, a to co się działo w jego głowie, kompletnie temu zaprzeczało.
Komunikator statku rozpoczął swoją kakofonię, chcąc za wszelką cenę wyrzucić z siebie wiadomość. Jego pulsacyjny dźwięk zdawał się synchronizować z biciem serca Talyma. Był głośny i dokuczał ciału, jakby cały system wołał na alarm. Gdy Togrutanin spojrzał na skanery, dostrzegł lecący za nim frachtowiec Defara. Domyślił się, że to wiadomość od nich, od jego przyjaciół, a mimo to nie miał zamiaru odebrać. Chciał być sam...
Spojrzał jeszcze raz przed siebie i poczuł, jak się rozpływa. Tyle miejsc, tyle dróg... Jak mógł znaleźć ten odpowiedni cel? Czuł, jak niekończąca się przestrzeń go pochłania, wciągając w swój wir bezdennej otchłani. Zdawało mu się, że słyszy, jak Moc zaprasza go do siebie. I czuł, że on sam chce do niej przyjść, dać się porwać nieznanej sile, byleby wyrwała go z miejsca, w którym się znajdował. Byleby odebrała mu wszystko to, co go trzymało przy cierpieniu...
Kierowany przeczuciem, pociągnął za dźwignię, a sunące dookoła niego gwiazdy rozmyły się w biały szlak.
- Zniknął - stwierdził Defar, patrząc w ekran komputera pokładowego. - Nie wyczuwam go.
- Skoczył w nadprzestrzeń, tak? - zapytał nerwowo Chor, wbijając wzrok w Rycerza Jedi. - To leć za nim! Wybierz ten sam szlak i leć!
Defar powoli przeniósł spojrzenie na mężczyznę. W jego oczach był jasny komunikat - przegrali. Niemogący w to uwierzyć mężczyzna, rzucił się do sterów, chcąc podążyć za Talymem.
Obserwująca wszystko z tyłu Oksavia założyła ręce na piersi, jakby chciała się otulić, pocieszyć, i obniżyła wzrok. Miała wrażenie, że zawiodła... To ona mogła odwieźć Talyma od dawnej miłości, by zatrzymać go przy sobie. Nie udało jej się.
Nagle Chor przestał walczyć ze statkiem, patrząc po tym, co przedstawiały jego systemy.
- Jak to jest możliwe? - pytał sam siebie. - Nie ma tu żadnego szlaku nadprzestrzennego?!
Defar opadł na oparcie fotela i spojrzał w obsydianową przestrzeń.
- Nie ma.
- To jakim cudem skoczył w nadprzestrzeń?!
- Działał instynktownie - mówił Jedi jak w letargu, niczym zaprogramowany na wyjaśnienia droid. - Istnieje technika pozwalająca Jedi na wykrywanie szlaków.
- To zrób to samo! - krzyknął Chor.
- Nie mogę… nie potrafię.
Nagle płacz stał się jedynym dźwiękiem, który docierał do montrali Talyma. Leżał on na konsoli statku, błagając Moc i wszystkie inne siły o litość. Był emocjonalnie wykończony. Poddał się. Uciekł. Jego wartości zostały złamane na każdym froncie i czuł, jak się przez to rozsypuje.
- Gdzie jesteś...? Gdzie jesteś...? - zawodził raz za razem.
Talym poczuł, jak statek wychodzi z nadprzestrzeni. Podniósł głowę i ujrzał planetę skąpaną w pudrowych obłokach, jakby schowaną przed resztą galaktyki. To był moment, w którym nawiązał z tym miejscem więź. On również chciał się schować przed całą resztą świata... Chciał zniknąć. I zostać zapomnianym.
Talym nagle wrócił do teraźniejszości, słysząc dobiegające jakby z oddali pytanie. Rozejrzał się dookoła i zauważył kilka twarzy patrzących w jego stronę. Fizycznie - siedział przy stole w kambuzie, razem z nimi, trzymając na wysuniętej łyżce wystudzoną porcję zupy. Mentalnie - właśnie zwiedził połowę galaktyki w poszukiwaniu ducha jednej osoby.
- Jesteś z nami? - zapytał ponownie Defar, przedstawiciel rasy Ryn. Jego spiczasty, niecodziennej budowy nos wydawał ciche pogwizdywanie, w którym Talym rozpoznawał zaniepokojenie.
- Przepraszam - mruknął cicho pod nosem błękitnoskóry Togrutanin, odkładając łyżkę z powrotem do miski. Wstał od stołu, odsuwając krzesło bez krzty delikatności, i wymaszerował z pomieszczenia.
Zamknął się w kajucie, rzucając się na swoją koję. Gdy tylko dotknął wymiętolonej narzuty, poczuł ciężar łez, które się w nią wtopiły zeszłej nocy. A także w noc wcześniej i jeszcze wcześniej, i jeszcze wcześniej...
- Talym? - zapytał słodki głos. Należał do dziewczyny stojącej w drzwiach. Nawet nie usłyszał syku ich otwierania.
Podniósł głowę i dostrzegł Oksavię - piękną kobietę o śniadej cerze, której smukła, wysportowana sylwetka, boskie rysy twarzy i oczy...
Oczy... Te oczy... Zdawały się nieść za sobą głębię, mądrość i historię wielu istnień. Zupełnie jakby ktoś zaklął w nich hordę aniołów, by poprzez to jedno spojrzenie, tę jedną osobę, mogły nieść pokrzepienie dla serc osób właśnie tego potrzebujących. Dla jego serca... Ale to nie do Oksavii należały te oczy. Ona była tylko płótnem dla jego wyobraźni przypominającej o kimś innym.
- Wszystko w porządku - rzucił, odwracając spojrzenie.
- Przecież widzę, że tak nie jest - skomentowała, siadając obok niego. Położyła swą delikatną dłoń na jego ramieniu i spróbowała spojrzeć mu w twarz, którą tak bardzo starał się schować. - Talym, znajdziemy ją. Jeżeli ona jest taka, jak mówisz...
- Ona JEST taka - zaprotestował, odwracając się twarzą do Oksavii. - Tutaj nie ma "jeżeli".
Oboje na moment zamarli, patrząc sobie w oczy. Zdawało się, że starali się znaleźć w sobie odpowiedzi, świdrując swoje czarne źrenice do momentu, aż dziewczyna zrezygnowała i przeniosła spojrzenie w dół.
- Defar skontaktował się z Zakonem Jedi - wydusił z siebie słabo Talym tonem, w którym można było wyczytać ciche "przepraszam". - Oni też nie wiedzą, gdzie jest Witma.
- Jeszcze nie wszystko stracone. Zapytamy się jeszcze tego twojego przyjaciela. Może on będzie coś wiedział.
- Może...
- Iii... witamy w domu! - krzyknął szatyn siedzący na miejscu co-pilota, podnosząc triumfalnie prawą rękę i lewy kikut. - Talym, Valiria!
Padawan podszedł do fotela mężczyzny i złapał się o oparcie, by lepiej spojrzeć w obraz malujący się za iluminatorami.
"Tu już nie ma mojego domu" - pomyślał z żalem Togrutanin, szukając desperacyjnie obecności jedynej osoby, z którą mógł stworzyć prawdziwy dom.
Gdy już wylądowali, Togrutanin podszedł do panelu znajdującego się na tyłach statku i nacisnął na przycisk opuszczający rampę frachtowca. Powietrze, które w niego uderzyło, zalało go falą wspomnień. Nie znał innego miejsca o takiej samej duszy, klimacie. Słyszał, że Tython był planetą na wskroś podobną, ale nigdy nie miał okazji zasmakować jego esencji. Valiria z kolei przyjęła go w swe ramiona, dając tym samym możliwość skosztowania pełni prezentowanej feerii wrażeń.
- Poczekamy tutaj - powiedział Defar, stając za jego plecami. Chociaż nie dodał żadnych słów otuchy, Talym wyczuł przekazane w nich wsparcie. - Uzupełnimy zapasy i paliwo.
Młody Vauan skinął głową, której lekku poszły w ślad ruchu, i zaczął stawiać kroki w stronę rosnącej przed potężnym placem, schowanej w potędze góry Świątyni Zakonu Tarczy.
Sallaros kończył dokumentacje z kolejnych misji, jakie Tarcza przeprowadziła, gdy akurat ktoś zapukał. Pukanie było słabe, jakby istota prosząca o wejście straciła wszystkie siły witalne i miała zaraz osunąć się po płacie drzwi. Dopiero teraz wyczuł znajomą aurę. Aurę, która tak dawno nie pojawiała się w jego życiu... Wstał z miejsca, szybko podchodząc do drzwi, i bez zastanowienia rozsunął je Mocą, chcąc jak najszybciej sprawdzić, czy to, o czym pomyślał, było prawdą...
- Talym! - To był on. Stał przed nim - żywy, cały. Radość Jedi była ogromna, gdy ujrzał tak znajomą twarz. Podszedł do Togrutanina, kładąc dłonie na jego ramionach. Wyczuwał słabość i chciał być przy nim, gdyby młodzieniec poczuł się gorzej. - Witaj w domu.
Talym, chociaż dalej posiadał rosłe i silnie zbudowane ciało, wyglądał na wypłukanego z energii. Gdy tylko Sallaros go dotknął, wyczuł emocjonalny ciężar i bolesne szarpanie, jakby samo serce dokonywało autodestrukcyjnego aktu rozrywania się na strzępy. Oczy Togrutanina były szkliste i żałośnie wpatrywały się w Jedi. Po chwili Talym wtulił się w mężczyznę, ewidentnie szukając wsparcia. Ściskał go tak mocno, jakby się bał, że moment zawahania, sekunda rozluźnienia uścisku, sprawiłaby, że wpadłby w niekończącą się przepaść.
- Mistrzu Sallaros.... - jęknął słabo, nieudolnie próbując zatrzymać łzy. - Proszę, powiedz mi, gdzie jest Witma. Powiedz mi, że wiesz, gdzie ona jest i co się z nią dzieje.
Mężczyzna odwzajemnił uścisk. Gołym okiem widać było, że młodzieniec potrzebował tego. Sallaros czuł, o co może chodzić, i żałował, że nie był osobą, która mogłaby udzielić odpowiedzi na to pytanie. Zostało mu tylko łagodnie pomasować plecy przyjaciela, by ten zrozumiał, że ma w nim wsparcie.
- Niestety... - zaczął - nie wiem. Wszyscy, co mieli z nią jakiekolwiek powiązanie z Mocą, przestali ją wyczuwać... w tym ja. Przepraszam, Talym.
- Proszę, nie... Proszę... - powtarzał słabo Togrutanin, zaciskając dłonie na szacie Sallarosa. - Czy ona...? - nie dokończył, nie będąc w stanie wypowiedzieć tych słów. Zamiast tego odsunął się lekko od Mistrza Jedi, by spojrzeć mu prosto w oczy. Wiedział, że to one często są zwierciadłem prawdy i fałszu. To one często zdradzają najgorsze sekrety. Dlatego musiał w nie spojrzeć, żeby wyczytać, co tak naprawdę w tamtej chwili przeszło przez myśli mężczyzny. Po oczach Talyma widać było, że odpowiedzi, której się najbardziej obawiał, była śmierć.
Mistrz Jan'yse miał smutne oczy, ale nie zwiastowały one najczarniejszego scenariusza. Zamiast tego raczej odzwierciedlały zmartwienie stanem Talyma.
- Witma kiedyś, jak była w więzieniu, częściowo odcięła się od Mocy. Myślę, że teraz zrobiła to całkowicie. Nie wiem, czemu. Może obawiała się, że ktoś niepożądany ją znajdzie? Nie dopuszczam do siebie myśli, że to koniec.
Wyraz twarzy Talyma nagle zupełnie się zmienił, przygnębienie zastąpiło zaniepokojenie. Chłopak odsunął się od Sallarosa, jedną rękę oparł o biodro, a drugą złapał się za czoło. Jego oddech przyspieszył, a on sam wyglądał, jakby miał zaraz stracić przytomność.
- To się nie dzieje... To się nie dzieje... - szeptał do siebie.
Tyle negatywnych emocji, ile przedstawił w tak krótkim czasie zrozpaczony młodzieniec, Mistrz Jedi nie widział w nim przez cały okres ich znajomości. Będąc świadkiem takiego zachowania, nabrał powietrza w płuca i odpowiedział stanowczym głosem.
- Talym, oddychaj głęboko. Panika nic nie da w tej chwili. - Chciał do niego dotrzeć jakoś. Tym samym złapał za jego twarz obiema dłońmi, wymuszając, by na niego spojrzał.
Jedynym, co Sallaros zobaczył w młodym Togrutaninie, był obłęd. Jego gałki oczne wędrowały w różne strony, szukając jakiegoś logicznego punktu zaczepienia, ale zamiast tego pogrążały się jeszcze bardziej w totalnym chaosie.
Talym nagle złapał Mistrza Jedi za nadgarstki i stanowczym ruchem oderwał przyjazne dłonie od swojej twarzy. Z punktu widzenia Sallarosa, posłał mu proste, puste spojrzenie, sięgające donikąd. Tym, co rzeczywiście ujrzał Togrutanin, była postać Witmy. Przez tę krótką chwilę wydawała mu się tak żywa, że prawie słyszał jej głos, czuł jej zapach, dotyk... Ale wiedział, że to było tylko widmo - wizja jego umysłu, którą naszkicowała rozpacz. Patrząc w te oczy - oczy, których mógł już nigdy nie ujrzeć - przestał walczyć. Ta strata była ciosem, przed którym nie mógł się obronić.
- To koniec - szepnął.
Sallaros nie rozumiał, dlaczego Talym się tak zachowywał i jak bardzo to wszystko doprowadzało go do szaleństwa.
- Talym... jaki koniec? O co chodzi?
Krwawiący emocjonalnie młodzieniec nagle przestał słyszeć i czuć otaczający go świat. Widział tylko Witmę i tylko o niej był w stanie myśleć. A jednak nie były to myśli jasne, pełne nadziei i radości. Strata ukochanej uderzyła w jego najczulszy punkt i dobrze o tym wiedział. W jego głowie istniał tylko jeden scenariusz, jedno wyjaśnienie - Witma nie żyła - a razem z nią zginął jego duch.
- Przepraszam - wydusił z siebie, ledwo znosząc żal swoich słów, po czym odwrócił się i ruszył do wyjścia, nie oglądając się za siebie. Całą swą postawą sygnalizował, że chce zostać sam. Widać było, że zmierza w kierunku, od którego nie pozwoli się odwieźć, jakby przed oczami miał tylko jeden cel.
Sallaros zrobił parę kroków za nim.
- Talym! Jedna rzecz! - Chciał powiedzieć tylko tę jedną rzecz. - Powodzenia.
Znając Talyma, wiedział, co chciał zrobić. Nie dałby rady go powstrzymać choćby nie wiadomo co. Jednak jego wizja tej młodej postaci, obraz, który zachował w pamięci, w rzeczywistości pękł. Dawny Talym ruszyłby w galaktykę, by sprawdzić każdą planetę, każdy ślad. Szukałby sposobów na odnalezienie Witmy, jego byłej mistrzyni i ukochanej. Szukałby ludzi, którzy mogliby mu pomóc. A przede wszystkim by się nie poddawał.
"Przepraszam" - zabrzmiało z jego ust. W tym już nie było woli walki. W tym jednym słowie wyraził swoją klęskę. Był w stanie znieść wiele, ale nie utratę najważniejszej dla niego osoby... Nawet jeżeli nie mógł mieć pewności, czy faktycznie ją stracił. Jej brak wystarczył do złamania ducha.
Talym wyszedł na jeden z dobrze mu znanych korytarzy. Przed opuszczeniem Tarczy zmierzał nim codziennie na plac treningowy. Jednak tym razem prowadził go w zupełnie inną stronę...
Togrutanin dotarł na otwartą przestrzeń lotniska znajdującego się za górą Świątyni, gdzie stało kilka samotnych myśliwców. Nie myśląc długo, skierował się w stronę jednego z nich.
- Nie martw się - rzucił Chor, pchając swoją jedyną ręką sunącą w powietrzu skrzynię prowiantu. - Młody da sobie radę.
Defar, Rycerz Jedi ubrany w obszerne szaty o ciepłych kolorach ze świetlną lancą spoczywającą na jego plecach, stał przy rampie swojego frachtowca, patrząc w stronę Świątyni. Potężna góra stanowiąca dom dla Jedi Zakonu Tarczy zdawała się być ostoją spokoju, a mimo to ogarniał go niepokój. Na przestrzeni ostatnich tygodni udało mu się odnowić i wzmocnić więź z istotą, którą nazywał "bratem". A teraz dzięki temu czuł, jak znajdujący się w środku góry Talym cierpi.
I wtedy Defar poczuł coś dziwnego. Jego twarz pokryło zdziwienie, które od razu spostrzegł jednoręki mężczyzna.
- Co się stało?
Rycerz Jedi wbiegł szybko na pokład statku. W środku, przy panelu sterowania, siedziała Oksavia, patrząc spokojnie w niebo.
- Defar? - zapytała, odwracając się do niego na fotelu. Od razu zauważyła, że coś było nie tak.
Przedstawiciel rasy Ryn podszedł do ekranu skanującego otoczenie i dostrzegł, jak jedna ze znajdujących się na nim kropek zaczyna się szybko przemieszczać. Gdy tylko podniósł głowę, by spojrzeć przez iluminatory, jego oczom ukazał się odlatujący zza góry myśliwiec. Defar wiedział, kto się w nim znajdował.
- Chor, szybko! - krzyknął, przygotowując maszynę do lotu.
Mężczyzna, nie wiedząc, co się dzieje, wbiegł na pokład, do kokpitu, gdzie była pozostała dwójka, i popatrzył po Jedi.
- Stary, jak słowo daję, zwariowałeś czy co? Chcesz tu zostawić Talyma?
- Nie - odpowiedział chłodno. - To on zostawia nas.
Oczy Talyma były zalane łzami. Sam nie do końca wiedział, co robił. Wiedział tylko, co chciał zrobić - zniknąć. Nie był w stanie wytrzymać tego bólu. Miał wielkie marzenia i ambicje. Chciał zostać jednym z bohaterów galaktyki, ratować niewinnych, walczyć z wszelkimi przeciwnościami losu, ale w obliczu straty najbliższej mu osoby był niczym więcej jak ruiną.
Ukradziony przez niego myśliwiec Tarczy, podczas przebijania się przez atmosferę, wpadł w turbulencje. Talym już powoli widział czerń rozwijającego się przed nim kosmosu. Dotarło wtedy do niego, jak ogromny jest wszechświat i jak beznadziejne i bezsensowne było poszukiwanie w nim Witmy. Mógł spędzić na to całe życie, a prawdopodobnie i tak nie osiągnąłby sukcesu. Myśl ta sprawiła, że na moment stracił oddech. To nie była jedna z jego naturalnych myśli... Niepoprawny optymizm był jedną z jego cech, a to co się działo w jego głowie, kompletnie temu zaprzeczało.
Komunikator statku rozpoczął swoją kakofonię, chcąc za wszelką cenę wyrzucić z siebie wiadomość. Jego pulsacyjny dźwięk zdawał się synchronizować z biciem serca Talyma. Był głośny i dokuczał ciału, jakby cały system wołał na alarm. Gdy Togrutanin spojrzał na skanery, dostrzegł lecący za nim frachtowiec Defara. Domyślił się, że to wiadomość od nich, od jego przyjaciół, a mimo to nie miał zamiaru odebrać. Chciał być sam...
Spojrzał jeszcze raz przed siebie i poczuł, jak się rozpływa. Tyle miejsc, tyle dróg... Jak mógł znaleźć ten odpowiedni cel? Czuł, jak niekończąca się przestrzeń go pochłania, wciągając w swój wir bezdennej otchłani. Zdawało mu się, że słyszy, jak Moc zaprasza go do siebie. I czuł, że on sam chce do niej przyjść, dać się porwać nieznanej sile, byleby wyrwała go z miejsca, w którym się znajdował. Byleby odebrała mu wszystko to, co go trzymało przy cierpieniu...
Kierowany przeczuciem, pociągnął za dźwignię, a sunące dookoła niego gwiazdy rozmyły się w biały szlak.
- Zniknął - stwierdził Defar, patrząc w ekran komputera pokładowego. - Nie wyczuwam go.
- Skoczył w nadprzestrzeń, tak? - zapytał nerwowo Chor, wbijając wzrok w Rycerza Jedi. - To leć za nim! Wybierz ten sam szlak i leć!
Defar powoli przeniósł spojrzenie na mężczyznę. W jego oczach był jasny komunikat - przegrali. Niemogący w to uwierzyć mężczyzna, rzucił się do sterów, chcąc podążyć za Talymem.
Obserwująca wszystko z tyłu Oksavia założyła ręce na piersi, jakby chciała się otulić, pocieszyć, i obniżyła wzrok. Miała wrażenie, że zawiodła... To ona mogła odwieźć Talyma od dawnej miłości, by zatrzymać go przy sobie. Nie udało jej się.
Nagle Chor przestał walczyć ze statkiem, patrząc po tym, co przedstawiały jego systemy.
- Jak to jest możliwe? - pytał sam siebie. - Nie ma tu żadnego szlaku nadprzestrzennego?!
Defar opadł na oparcie fotela i spojrzał w obsydianową przestrzeń.
- Nie ma.
- To jakim cudem skoczył w nadprzestrzeń?!
- Działał instynktownie - mówił Jedi jak w letargu, niczym zaprogramowany na wyjaśnienia droid. - Istnieje technika pozwalająca Jedi na wykrywanie szlaków.
- To zrób to samo! - krzyknął Chor.
- Nie mogę… nie potrafię.
Nagle płacz stał się jedynym dźwiękiem, który docierał do montrali Talyma. Leżał on na konsoli statku, błagając Moc i wszystkie inne siły o litość. Był emocjonalnie wykończony. Poddał się. Uciekł. Jego wartości zostały złamane na każdym froncie i czuł, jak się przez to rozsypuje.
- Gdzie jesteś...? Gdzie jesteś...? - zawodził raz za razem.
Talym poczuł, jak statek wychodzi z nadprzestrzeni. Podniósł głowę i ujrzał planetę skąpaną w pudrowych obłokach, jakby schowaną przed resztą galaktyki. To był moment, w którym nawiązał z tym miejscem więź. On również chciał się schować przed całą resztą świata... Chciał zniknąć. I zostać zapomnianym.
Talym- Admin
- Liczba postów : 332
Join date : 15/04/2016
Age : 25
Skąd : Słupsk
Re: Talym 20-29 ATC
rok 21 ATC
Cisza... i ciemność. Tylko te dwa słowa zdawały się docierać do umysłu Talyma, zupełnie jakby ich duet rozbrzmiewał pieśnią graną na nutach jego zdławionego serca. Była w nim pustka, zupełnie jakby ktoś odebrał mu część duszy, gdy ten był zamrożony snem. Obudził się i zauważył, że czegoś brakuje, ale nawet nie był w stanie sobie przypomnieć, czym to coś właściwie było.
- Witma... - wyszeptały jego suche usta, gdy oczy próbowały nadążyć za opadającymi kroplami deszczu.
Podskoczył, czując na skórze dreszcz, zupełnie jakby ktoś szepnął do jego ucha i naderwał paznokciem ramię. Spojrzał na rękę i dostrzegł smugę krwi. Już nie wiedział, czy jego rany powstały w wypadku, czy to jego umysł nanosił siatkę wyobraźni, dając tym samym podświadomości pole do popisu.
Gdzie on właściwie był? Dookoła tylko skały, dzika roślinność i... i nikt poza nim. A wystarczyłaby jedna osoba.
- Przepraszam - zawiódł, opadając na kolana, pochylony nad przepaścią.
Łzy zgrały się z deszczem i płynącym w dole strumieniem, jakby cała planeta dzieliła jego żal. Zamknął oczy i przywołał obraz kobiety, którą zawiódł. Nie powinien był jej zostawiać. Nie powinien był lecieć na misję, szukając sensu swojego istnienia. Patrząc na cierpienie spoczywające na jego duchu, to ona była sensem jego istnienia...
Wszystko spowolniło. Nawet czas zdawał się tamować swój przepływ. Sekundy rozciągały się w minuty, a te z kolei w godziny. Krople, które przed chwilą ścigały się ze sobą w biegu do ziemi życia, teraz pochyliły się tłumem nad zakapturzoną, przemoczoną postacią, której montrale i lekku a przede wszystkim oddech drżały pospiesznie.
- Przepraszam...
rok 22 ATC
Chmury przewijały się na niebie, niesione przez wiatr, nieświadome tego, co się działo poniżej nich. Ukryty między skałami, siedzący po środku wysepki otoczonej płytką warstwą wody, medytował Talym. Niewiele stłumionego przez pogodę światła wpadało do jamy, by podpatrzeć źródło tak naturalnych i czystych wibracji. W tamtym momencie Togrutanin stanowił serce planety, pozwalając, by Moc grała w nim swój tętniący rytm.
Wiszące przed nim części miecza pływały po wyznaczonych przez energię polach, próbując odszukać towarzyszy swej konstrukcji. W swej istocie były zjawiskowe. Kilka stalowych płatów, komponenty urządzenia wydającego ultradźwięki, skórzany pas i kawałek kory łuskane były przez srebrny łańcuch, na którego końcu leniwie ciągnęła się wyszlifowana kula zielonego kryształu kyber. Naszyjnik ten zdawał się być nieobecny w tym wszystkim, dopóki inna istota nie dołączyła do aktu.
Część, która stanowiła rdzeń miecza świetlnego Talyma, zaczęła śpiewać. Talym słyszał ten głos coraz głośniej, zupełnie jakby dopiero teraz nauczył się go słuchać. Ten przyjemny, delikatny głos... Jego kryształ kyber, niegdyś również zielony, jak ten jego mistrzyni, zdawał się ściągać powłokę narzuconą przez świat, by ukazać się w swej prawdziwej postaci.
- Nie jesteś Jedi - odezwała się męska postać.
Gdy Talym otworzył oczy, dostrzegł stojącego na tafli wody Togrutanina. Potężny, postawny, niczym jego...
- Tata.
- Nie jesteś padawanem - dodał z założonymi na klatce piersiowej rękoma, znajdujący się obok były mistrz Gritlen.
- Nie jesteś, nie byłeś i nigdy nie będziesz Sithem - odezwała się schowana w cieniu skał, gdzieś za jego plecami, postać Czystokrwistej Sithanki. - Nie jesteś ani Tarczą, ani Ostrzem.
- Już nie jesteś moją "gwiazdką" - rzekła słodko Togrutanka, która stanęła obok ojca Talyma. Jej pudrowa cera, jej żółte oczy...
- Mama?
- Nie jesteś żołnierzem - rozbrzmiało od strony grupy stojącej zaraz za jego rodzicami. Wśród nich dostrzegł mężczyznę bez jednej ręki, smukłą kobietę o śniadej cerze, przedstawiciela rasy Ryn z lancą świetlną schowaną za plecami, Ithorianina i dziewczynę pokrytą tatuażami, z różowymi włosami spiętymi w dwa koki.
- Nie jesteś mój - zabrzmiał kobiecy głos, odbijający się echem po całej jaskini. Chociaż nie zauważył właściciela tych słów, wiedział że należał do...
- Witma...
- Jesteś - odezwały się wszystkie głosy naraz i Talym ponownie otworzył oczy.
Każda z części znalazła swoje miejsce i połączyła się w całość. Rękojeść wisiała w powietrzu, powoli przekręcając się wokół własnej osi. Opięty wokół całości pas przykrywały metal i drzewo, a wiszący wzdłuż srebrny łańcuch trzymał w ryzach zielony kryształ.
Talym złapał miecz i od razu poczuł drżenie, które rozpłynęło się po jego ciele, znajdując swe uziemienie.
Włączył ostrze.
Zagrała biel.
rok 23 ATC
Ten las... ta zwierzyna i powietrze. To wszystko go wyciągało. Pchało go w miejsca, które najbardziej pragnęły jego obecności. Choć fakty były przykryte nieświadomością, miał wrażenie, że pod tym wszystkim wyczuwa historię.
Stanął za drzewem i popatrzył w stronę osady. Słyszał dziecięcy śmiech i bardziej dojrzałe dyskusje. Zrobił kilka kroków naprzód i stanął obok drewnianej chaty. Przesunął dłonią po jej deskach i odetchnął zapisanymi w niej wspomnieniami. Zobaczył jej powstanie i skrywaną przez nią rodzinę. Dostrzegł pokolenia i poczuł spoczywającą nad tym wszystkim Moc.
Wtedy poczuł strach.
Przerażenie.
Obrócił się i dostrzegł mężczyznę. Był niewiele starszy, miał może kilka lat więcej, człowiek. Stał sparaliżowany, trzymając w dłoni siekierę. Wypadła mu z rąk.
Talym odszedł bez słowa.
Moc była wszystkim, czego potrzebował, ale miała swoje ograniczenia. Nie mogła go karmić w nieskończoność.
Tego dnia mieszkańcy wioski zdawali się coś świętować. Przygotowali sporo jedzenia. Kusiło swym zapachem... Ach, jak silny on był. Wystarczył, by można było poczuć pobudzający ślinotok smak.
Talym nie chciał kraść. To było niezgodne z porządkiem. Niezgodne z jego naturą.
- Mamo, mamo! - krzyczała dziewczynka, szarpiąc swą matkę za płowy fartuch.
- Co chcesz? - zapytała z oburzeniem kobieta, patrząc we wskazanym przez jej córkę kierunku. Po głównej ścieżce osady szła wysoka, potężna postać. Jej szata była potargana i zabrudzona błotem, a rogata twarz schowana była pod kapturem. W swych rękach niosła zwierzęce ciało.
- Schowaj się - kobieta szarpnęła córkę i stanęła przed nią, zasłaniając swoim ciałem.
- Mamo, Uki mówił, że on zjada dzieci.
Inni mieszkańcy również dostrzegli Talyma. Tym razem nie używał Mocy, a jednak zdawało mu się, że czas ponownie się zatrzymał. Rozmowy, śmiechy i śpiewy ustały. Słychać było tylko trzask palących się w ognisku gałęzi. Nawet kilkadziesiąt skierowanych w jego stronę par oczu przestało mrugać.
Togrutanin klęknął i położył zdobycz. Niestety, nie będzie mu dane dołączyć do uczty. Łania okazała się jego podarunkiem.
Odszedł bez słowa.
Siedząc na jednym ze szczytów gór Mau, patrzył na rozciągające się w oddali lasy i osady. Gryząc złapanego i przypieczonego szczura, myślał tylko o tym, że nie był mile widziany. Wzbudzał strach, a czasami rozbawienie, niczym obłąkany starzec, stanowiący pośmiewisko niewyrażających empatii stworzeń, które nawet nie próbowały poznać jego historii. Obrósł legendami i stał się głównym tematem większości tych ludzi. Czasami słyszał ich głosy, schowany w swojej grocie, jakby to planeta mu je przynosiła.
Najważniejsze jest, że on znał siebie. Wiedział, że nikomu z nich nie wyrządził krzywdy. Po prostu był.
Po prostu był...
Talym- Admin
- Liczba postów : 332
Join date : 15/04/2016
Age : 25
Skąd : Słupsk
Re: Talym 20-29 ATC
rok 24 ATC
- Wracaj tutaj! - dobiegał zza pleców chłopca męski głos stłumiony przez sapanie.
Nogi Vahira niosły go przez połać lasu. Skakał i skręcał, próbując uciec przed gniewem i karą. Jego mokre, czarne włosy odbijały się od fioletowego oblicza, podczas gdy dłonie kurczowo trzymały się źródła energii. Pożywienie, choć skradzione, zdawało się być świętością w tej całej sytuacji. Całość skryta w lnianym worku, ukrywając zawartość. Czuł tylko ciężar i zapach. To dodawało mu motywacji, by uciec i skosztować tego, co znajdowało się w środku.
Niestety, wiek nie był po jego stronie. Siedem standardowych lat było zdecydowanie zbyt krótkim okresem doświadczeń i rozwoju, by zagwarantować sukces.
- Mam cię! - usłyszał w momencie, gdy ciężka dłoń złapała go za ramię i przekręciła.
Nogi chłopca zaplątały się i jego ciało poleciało na przykrytą dziką trawą ziemię. Gdyby tylko poleciał kawałek dalej, uderzyłby głową w drzewo. Worek, który wcześniej trzymał, leżał teraz obok, ujawniając wyślizgujący się z niej płat mięsa.
Gdy młoda istota spojrzała w górę, zobaczyła ludzkie oblicze. Brudna twarz ciemnowłosego mężczyzny wpatrywała się w niego ze złością. Z brązowych oczu tego człowieka wyczytywał chęć mordu. To miała być kara.
- Co ty sobie myślałeś?! - krzyczał, opluwając chłopca niczym jadowita kreatura szykująca się do ataku. - Ostatni raz ukradłeś moje jedzenie - zasądził, unosząc w górę pięść.
Vahir zamknął oczy i uniósł dłoń. Tylko tyle mógł zrobić.
Zaległa cisza.
Czy już było po wszystkim? Stracił przytomność...? Uniósł powoli powieki i, opuściwszy rękę, odsłonił sobie pole widzenia.
- Co jest...? - zapytał pod nosem mężczyzna, który skamieniał w swej pozie.
Jego dłoń zatrzymała się w czasie i przestrzeni, niczym zamrożony obiekt. Mężczyzna uniósł się kilka centymetrów nad ziemię, po czym poleciał kilka metrów do tyłu, na plecy. Stęknął, uderzając o ziemię. Podniósł się nieznacznie i wbił swój przerażony wzrok w chłopca. Zdawali się być teraz swoimi odbiciami, dwoma biegunami tej samej istoty. Oboje obici, przerażeni, znajdujący się w objęciach lasu.
Mężczyzna podniósł się i postawił kilka kroków w tył. Gdy tylko Vahir wstał z ziemi, człowiek uciekł, zostawiając worek jedzenia. Chłopiec podszedł niepewnie do lnianego materiału chroniącego mięso i wtedy dostrzegł stojącą w oddali postać. Była nieludzko wysoka. Pokrywał ją cień drzewa. Zdawała się patrzeć w stronę Vahira.
Młodzieniec nie mógł oderwać od niej oczu. Jego serce łomotało, a z czoła leciał zimny pot. To, co odczuwał, nie było jednak strachem. Coś nie pozwalało mu czuć strachu, jakby był on wypłukiwany z jego ciała. Czuł... coś więcej; dziwną więź łączącą go z nieznajomym. Wtedy postać zaczęła się oddalać.
Vahir podniósł swoją zdobycz. Mógł wracać.
Vahir stanął na zimnej skale. Przed jego obliczem rozciągało się pasmo Gór Mau. Ich wołanie zachęcało do stawiania kroków. Chłopiec posłuchał.
Mijał naturalnie postawione mury z kamienia i wsłuchiwał się w ich pieśń. Niosły one ze sobą opowieści, których nie był w stanie rozszyfrować. Mógł się tylko zdać na własne odczucia.
Wspinał się po skalistych schodach, prąc do przodu. Jego kolana i dłonie były zarysowane. Krwawiły. Nie zwracał jednak uwagi na ból. Ból był tylko medium dla jego siły. To on pchał go dalej.
Czuł się coraz bardziej zsynchronizowany z głosem gór. Ich szczyty zdawały się pilnować jego kroków, podczas gdy podłoże stanowiło podporę dla jego umęczonych stóp. A choć ciało było umęczone, umysł działał najprężniej odkąd tylko rozpoczął swoje istnienie. Ta podróż karmiła go. Karmiła i napędzała. Vahir czuł, że idzie po ścieżce, która została wyryta dla niego już dawno temu. Dopiero teraz zebrał się na odwagę, by po niej ruszyć. Dopiero wtedy, gdy widok tajemniczej postaci obudził w nim to, co leżało uśpione.
Małe dłonie chłopca złapały za półkę skalną i podciągnęły resztę ciała. Dyszał. Jego kończyny powoli odmawiały posłuszeństwa, jednak on nie miał dla nich litości. Nie mógł spocząć. Nie miał dokąd wrócić. Prawda była taka, że nawet nie zdołałby wrócić. Był zbyt wycieńczony. Mógł zmuszać swoje ciało do różnych rzeczy, ale ono również sprawowało nad nim kontrolę. I w każdym momencie tę kontrolę mogło mu odebrać...
Podniósł głowę i spojrzał w górę. Czuł dobiegający stamtąd szept, łaskoczący jego oblicze. Wyciągnął rękę i złapał się za kolejną półkę skalną. Podciągnął się i...
Kamień się odłamał.
Vahir poleciał w dół. Czuł, jak spada. Zamknął oczy i pozwolił sobie na to, by wiatr przelatujący między górami poniósł go.
Ciałem chłopca coś szarpnęło. Poczuł uderzenie w bok ciała i podporę pod plecami oraz kolanami. Otworzył ospałe oczy i zobaczył tylko pochylający się nad nim cień...
Obudził się. To pewnie przez obijający się o skały deszcz i skwierczenie tańczącego obok ogniska. Znajdował się w jaskini. Spojrzał w stronę wyjścia. Bure chmury zalewały pasmo gór. Świeże i wilgotne powietrze były jak narodziny nowego dnia. Ich świeżość dodawała energii.
Vahir podniósł się. Zauważył wtedy, że był okryty ciężkim, ciemnobrązowym kocem, a wokół jego dłoni owinięto bandaż. Zrobił kilka kroków w stronę burzowego światła dnia i wtedy się zatrzymał. Jakiś kształt stał na środku wlotu do jaskini. Najpierw pomyślał, że to zwykły kamień. Mylił się.
Ciemna postać siedziała na krańcu półki skalnej, pozwalając kroplom deszczu, by te spływały po jej szacie. Jej zarys nie był ludzki. Zamiast prostej, ludzkiej głowy kaptur przykrywał rogi, dzięki którym nieznajomy wyglądał na znacznie wyższego od przeciętnego człowieka.
- Kim jesteś? - zapytał chłopiec.
- Sam się nad tym czasami zastanawiam - odpowiedział mu głos. Był męski i silny, ale równocześnie przyjazny i zdawał się zapewniać bezpieczeństwo samą swą barwą. - Zjedz coś, zanim wrócisz do mamy.
Wtedy Vahir dostrzegł wiszące nad ogniskiem ciała jakichś gryzoni, a trochę dalej leżały zebrane sercojagody.
- Nie mam mamy.
- Każdy ma mamę - odpowiedziała postać, dalej wpatrując się w rosnący pas gór.
- Moja mama... Ona nie żyje.
- To nie znaczy, że nie masz mamy. - Nieznajomy podniósł się i odwrócił w stronę Vahira. Chociaż gdzieniegdzie przez poszarpane połacia szaty przedostawało się światło, ciężko było dostrzec twarz postaci stojącej na tle nieba. Podniosła ona wtedy ręce do twarzy i zdjęła kaptur. Chowała się pod nim błękitna twarz Togrutanina, okolona srebrnymi kolcami, niczym korona. Jego lekku oplecione granatowymi wstęgami pigmentu zadrżały, strzepując z siebie krople deszczu. - Jestem Talym. A ty?
Nogi Vahira niosły go przez połać lasu. Skakał i skręcał, próbując uciec przed gniewem i karą. Jego mokre, czarne włosy odbijały się od fioletowego oblicza, podczas gdy dłonie kurczowo trzymały się źródła energii. Pożywienie, choć skradzione, zdawało się być świętością w tej całej sytuacji. Całość skryta w lnianym worku, ukrywając zawartość. Czuł tylko ciężar i zapach. To dodawało mu motywacji, by uciec i skosztować tego, co znajdowało się w środku.
Niestety, wiek nie był po jego stronie. Siedem standardowych lat było zdecydowanie zbyt krótkim okresem doświadczeń i rozwoju, by zagwarantować sukces.
- Mam cię! - usłyszał w momencie, gdy ciężka dłoń złapała go za ramię i przekręciła.
Nogi chłopca zaplątały się i jego ciało poleciało na przykrytą dziką trawą ziemię. Gdyby tylko poleciał kawałek dalej, uderzyłby głową w drzewo. Worek, który wcześniej trzymał, leżał teraz obok, ujawniając wyślizgujący się z niej płat mięsa.
Gdy młoda istota spojrzała w górę, zobaczyła ludzkie oblicze. Brudna twarz ciemnowłosego mężczyzny wpatrywała się w niego ze złością. Z brązowych oczu tego człowieka wyczytywał chęć mordu. To miała być kara.
- Co ty sobie myślałeś?! - krzyczał, opluwając chłopca niczym jadowita kreatura szykująca się do ataku. - Ostatni raz ukradłeś moje jedzenie - zasądził, unosząc w górę pięść.
Vahir zamknął oczy i uniósł dłoń. Tylko tyle mógł zrobić.
Zaległa cisza.
Czy już było po wszystkim? Stracił przytomność...? Uniósł powoli powieki i, opuściwszy rękę, odsłonił sobie pole widzenia.
- Co jest...? - zapytał pod nosem mężczyzna, który skamieniał w swej pozie.
Jego dłoń zatrzymała się w czasie i przestrzeni, niczym zamrożony obiekt. Mężczyzna uniósł się kilka centymetrów nad ziemię, po czym poleciał kilka metrów do tyłu, na plecy. Stęknął, uderzając o ziemię. Podniósł się nieznacznie i wbił swój przerażony wzrok w chłopca. Zdawali się być teraz swoimi odbiciami, dwoma biegunami tej samej istoty. Oboje obici, przerażeni, znajdujący się w objęciach lasu.
Mężczyzna podniósł się i postawił kilka kroków w tył. Gdy tylko Vahir wstał z ziemi, człowiek uciekł, zostawiając worek jedzenia. Chłopiec podszedł niepewnie do lnianego materiału chroniącego mięso i wtedy dostrzegł stojącą w oddali postać. Była nieludzko wysoka. Pokrywał ją cień drzewa. Zdawała się patrzeć w stronę Vahira.
Młodzieniec nie mógł oderwać od niej oczu. Jego serce łomotało, a z czoła leciał zimny pot. To, co odczuwał, nie było jednak strachem. Coś nie pozwalało mu czuć strachu, jakby był on wypłukiwany z jego ciała. Czuł... coś więcej; dziwną więź łączącą go z nieznajomym. Wtedy postać zaczęła się oddalać.
Vahir podniósł swoją zdobycz. Mógł wracać.
***
Vahir stanął na zimnej skale. Przed jego obliczem rozciągało się pasmo Gór Mau. Ich wołanie zachęcało do stawiania kroków. Chłopiec posłuchał.
Mijał naturalnie postawione mury z kamienia i wsłuchiwał się w ich pieśń. Niosły one ze sobą opowieści, których nie był w stanie rozszyfrować. Mógł się tylko zdać na własne odczucia.
Wspinał się po skalistych schodach, prąc do przodu. Jego kolana i dłonie były zarysowane. Krwawiły. Nie zwracał jednak uwagi na ból. Ból był tylko medium dla jego siły. To on pchał go dalej.
Czuł się coraz bardziej zsynchronizowany z głosem gór. Ich szczyty zdawały się pilnować jego kroków, podczas gdy podłoże stanowiło podporę dla jego umęczonych stóp. A choć ciało było umęczone, umysł działał najprężniej odkąd tylko rozpoczął swoje istnienie. Ta podróż karmiła go. Karmiła i napędzała. Vahir czuł, że idzie po ścieżce, która została wyryta dla niego już dawno temu. Dopiero teraz zebrał się na odwagę, by po niej ruszyć. Dopiero wtedy, gdy widok tajemniczej postaci obudził w nim to, co leżało uśpione.
Małe dłonie chłopca złapały za półkę skalną i podciągnęły resztę ciała. Dyszał. Jego kończyny powoli odmawiały posłuszeństwa, jednak on nie miał dla nich litości. Nie mógł spocząć. Nie miał dokąd wrócić. Prawda była taka, że nawet nie zdołałby wrócić. Był zbyt wycieńczony. Mógł zmuszać swoje ciało do różnych rzeczy, ale ono również sprawowało nad nim kontrolę. I w każdym momencie tę kontrolę mogło mu odebrać...
Podniósł głowę i spojrzał w górę. Czuł dobiegający stamtąd szept, łaskoczący jego oblicze. Wyciągnął rękę i złapał się za kolejną półkę skalną. Podciągnął się i...
Kamień się odłamał.
Vahir poleciał w dół. Czuł, jak spada. Zamknął oczy i pozwolił sobie na to, by wiatr przelatujący między górami poniósł go.
Ciałem chłopca coś szarpnęło. Poczuł uderzenie w bok ciała i podporę pod plecami oraz kolanami. Otworzył ospałe oczy i zobaczył tylko pochylający się nad nim cień...
Obudził się. To pewnie przez obijający się o skały deszcz i skwierczenie tańczącego obok ogniska. Znajdował się w jaskini. Spojrzał w stronę wyjścia. Bure chmury zalewały pasmo gór. Świeże i wilgotne powietrze były jak narodziny nowego dnia. Ich świeżość dodawała energii.
Vahir podniósł się. Zauważył wtedy, że był okryty ciężkim, ciemnobrązowym kocem, a wokół jego dłoni owinięto bandaż. Zrobił kilka kroków w stronę burzowego światła dnia i wtedy się zatrzymał. Jakiś kształt stał na środku wlotu do jaskini. Najpierw pomyślał, że to zwykły kamień. Mylił się.
Ciemna postać siedziała na krańcu półki skalnej, pozwalając kroplom deszczu, by te spływały po jej szacie. Jej zarys nie był ludzki. Zamiast prostej, ludzkiej głowy kaptur przykrywał rogi, dzięki którym nieznajomy wyglądał na znacznie wyższego od przeciętnego człowieka.
- Kim jesteś? - zapytał chłopiec.
- Sam się nad tym czasami zastanawiam - odpowiedział mu głos. Był męski i silny, ale równocześnie przyjazny i zdawał się zapewniać bezpieczeństwo samą swą barwą. - Zjedz coś, zanim wrócisz do mamy.
Wtedy Vahir dostrzegł wiszące nad ogniskiem ciała jakichś gryzoni, a trochę dalej leżały zebrane sercojagody.
- Nie mam mamy.
- Każdy ma mamę - odpowiedziała postać, dalej wpatrując się w rosnący pas gór.
- Moja mama... Ona nie żyje.
- To nie znaczy, że nie masz mamy. - Nieznajomy podniósł się i odwrócił w stronę Vahira. Chociaż gdzieniegdzie przez poszarpane połacia szaty przedostawało się światło, ciężko było dostrzec twarz postaci stojącej na tle nieba. Podniosła ona wtedy ręce do twarzy i zdjęła kaptur. Chowała się pod nim błękitna twarz Togrutanina, okolona srebrnymi kolcami, niczym korona. Jego lekku oplecione granatowymi wstęgami pigmentu zadrżały, strzepując z siebie krople deszczu. - Jestem Talym. A ty?
Talym- Admin
- Liczba postów : 332
Join date : 15/04/2016
Age : 25
Skąd : Słupsk
Re: Talym 20-29 ATC
Talym i Vahir szli przez środek wioski. Siedmioletni chłopiec prowadził. Na początku wydawało się, że miejsce jest opuszczone. Niezbyt starannie wykonane chaty świeciły pustkami. Szarobure niebo burzowego dnia nie dodawało życia tej osadzie. Z czasem jednak Togrutanin dostrzegał coraz więcej rozwiniętych form życia. Tego też się spodziewał. Nie raz i nie dwa widział tych ludzi. Zdarzyło się nawet, że postanowił złożyć im zwierzynę w prezencie, widząc, z jakim głodem niektórzy z nich się zmagają. Nie widział jednak nigdzie osób, które wyglądały jak Vahir. Nikogo o fioletowej skórze, ciemnych włosach i czarnych oczach.
- Dokąd on go prowadzi? - zapytał jakiś głos.
W pewnym momencie Talym dostrzegł mężczyznę, któremu Vahir wcześniej ukradł jedzenie. Nie wyglądał na zadowolonego.
- Nie lubią mnie - stwierdził chłopiec.
- Dlaczego tak myślisz? - zapytał Togrutanin, stawiając kroki za istotą prawie trzy razy niższą niż on sam. Niestety nie mógł zaprzeczyć. Czuł dobiegając zewsząd niechęć i wrogość. Nie do końca jednak był w stanie wyczuć, czy jest to kierowane do niego, czy do Vahira.
- Bo tak mi powiedzieli.
Talym już o nic nie zapytał.
Dotarli do jednej z chat. Ta wyglądała gorzej niż jakakolwiek inna. Nawet nie wchodząc do środka, Talym widział już jedną dziurę w dachu. Pęknięte ściany permabetonu starały się trzymać konstrukcję. Gdzieniegdzie były podstawione i przybite deski. Już dawno zawitała w nich zgnilizna.
Vahir złapał za płytę drzwi i nie bez problemu zaczął ją wsuwać w ścianę. Patrząc po oblegającej ją rdzy, Talym domyślił się, że już dawno przestała działać automatycznie. Zastanowił się, czy w tym domu w ogóle była elektryczność.
- Wchodź - rzucił chłopak, gdy już do końca odblokował drzwi i sam wszedł do środka.
Talym podążył za nim.
Wnętrze domu odzwierciedlało zły stan zewnętrzny całej konstrukcji. Porozwalane w domu graty jasno sugerowały, że już dawno nikt się nie pokwapił o zwykłe odłożenie rzeczy na miejsce, nie mówiąc o odpaleniu droida sprzątającego, który pozbyłby się odrzucającego kurzu. Pomieszczenie było oświetlone przez okna i otwarte drzwi, których zamknięcie znowu wymagałoby dużego wysiłku ze strony Vahira. Z głównym pokojem, do którego wchodziło się po pokonaniu krótkiego przedsionka i który był połączony z otwartą kuchnią, sąsiadowało jeszcze jedno pomieszczenie, do którego prowadziła zwykła rama wejściowa bez skrzydeł drzwi.
Togrutanin odwrócił się i zasunął durastalową płytę. W jego wypadku nie było to problemem. Wtedy na jego głowę spadła jakaś kropla. Spojrzał w górę i zobaczył tę samą dziurę w dachu, którą widział na zewnątrz.
- Gdzie jest twój tata? - zapytał, przenosząc wzrok na chłopca, który strzepywał okruchy jedzenia z kanapy stojącej na środku pomieszczenia.
- Pracuje - odpowiedział zdawkowo Vahir.
Talym wpatrywał się w niego. Dobrze wiedział, że kryje się za tym coś więcej.
- Pracuje?
- Tak. Poszedł do wojska Republiki.
Talym powoli pokiwał głową i zaczął chodzić po pomieszczeniu. Wtedy dostrzegł na jednej z komód holograficzną ramkę. Ledwo świeciła, przez co zdjęcie co chwilę znikało. Togrutanin zobaczył na nim parę ludzi. Oni również nie wyglądali na osoby tej samej rasy, co chłopiec. Kobieta była szczupła i miała brązowe włosy. Mężczyzna z kolei, szatyn, prezentował swoją budową postać, które najprawdopodobniej wykonywała prace fizyczne. Niczym niewyróżniająca się dwójka osób ludzkiej rasy.
- To oni? - zapytał, chwytając ramkę w dłoń.
Vahir przez moment nie odpowiadał. Stał bez ruchu, wpatrując się bez żadnych emocji w Talyma. Togrutanin odłożył ramkę.
- Nie zostawiaj mnie - powiedział słabo chłopiec, zbywając pytanie, chociaż prawdopodobnie zrobił to nieświadomie.
Talym spojrzał na niego. "Nie zostawiaj mnie"... Te słowa rezonowały w nim od dawna, chociaż dusza, do której je kierował, nie miała prawa ich słyszeć. Togrutanin zobaczył istotę, która była na granicy sił. Dobrze znał ten stan. Widział go w sobie wiele razy, kiedy siedział na jednej z półek skalnych, rozmyślając nad tym, gdzie kończy się jego podróż. Zastanawiał się, czy pewnego dnia po prostu zniknie. Czy czeka go coś jeszcze. Czy jego historia już się nie skończyła.
Togrutanin podszedł do dziecka, klęknął przed nim i położył dłoń na jego ramieniu. Patrzył tak przez moment w czarne oczy, uśmiechając się lekko, po czym przytulił Vahira. Ciepło rozlało się po obu ciałach.
- Nie zostawię cię - rzekł cicho Talym, a przed jego oczami mignęło krótkie wyobrażenie twarzy Witmy. - Nigdy cię nie zostawię.
Talym podniósł się do pozycji siedzącej. Za oknem była już noc, a Vahir spał w pokoju obok. Togrutanin odwrócił się i położył stopy na zimnej posadzce. Kanapa, na której spał, nie była najwyższej klasy, ale zdecydowanie górowała nad skałami pokrytymi kocem. Wygody i ciepła dodawał jej fakt, że przygotował ją dla niego Vahir.
Żółtooki wstał i ponownie podszedł do komody, na której stała ramka. Chwycił ją i wrócił do swojego łóżka. Trzymając ją w obu dłoniach, zamknął oczy. Czuł, jak Moc powoli do niego spływa. Znalazł się w zupełnie w innym czasie, choć w tym samym miejscu.
Zobaczył kobietę z holofotografii.
- Puść mnie! - krzyczała ze łzami w oczach do trzymającego ją za nadgarstek mężczyzny. Były to osoby z holozdjęcia, opiekunowie Vahira.
- Mam was dosyć - wyrzucił w twarz kobiety i spojrzał na miejsce obok Talyma. Togrutanin obrócił głowę. Po jego lewej stronie siedziało dziecko o fioletowej skórze. Mogło mieć co najwyżej dwa lata.
Mężczyzna puścił kobietę i złapał za torbę, która leżała przy wyjściu, po czym zarzucił ją sobie na ramię.
- Błagam, zostań! - prosiła matka Vahira, klęcząc na podłodze domu. - Zrobię wszystko! Dam ci wszystko co ona!
- Skończ to! - odkrzyknął mężczyzna. - Ty i ten bachor zniszczyliście mi życie. - Po tych słowach odwrócił się i wyszedł. Gdy drzwi się za nim zasunęły, kobieta opadła głową na kanapę, na której siedzieli Vahir i Talym. Łkała z takim bólem, że Talym musiał się przenieść w zupełnie inne wspomnienie.
W pomieszczeniu było ciemno. Niestety echolokacja Talyma nie działała, gdy używał psychometrii, więc ciemność utrudniała mu obeznanie się w otoczeniu. Na szczęście dzięki palącej się ledwo żarówce i stojącej w rogu zielonej lampce Togrutanin zdołał wyczytać, że dalej jest w tym samym miejscu
Kobieta, która wcześniej zanosiła się płaczem, teraz siedziała w ramie okna i trzymała coś w dłoniach. "Przyprawy", pomyślał Talym, gdy w blasku księżyca zalśniła strzykawka i zbliżyła się do zgięcia w łokciu. Użytkownik Mocy spojrzał wtedy w bok i zauważył, że w przejściu stoi Vahir. Wspomnienie było już o wiele świeższe, bo w tamtej chwili fioletowoskóre dziecko musiało mieć z pięć lat.
Talym cofnął się do teraźniejszości. Wędrowanie w tych wspomnieniach nie było problemem, mimo że sięgały nawet wiele lat wstecz. To wszystko przez to, że Moc, która przepływała przez to miejsce, była nasączona całą tą energią, które dane wydarzenia wytworzyły, i karmiła się podtrzymującym ją przy życiu umysłem Vahira. Togrutanin wstał, odłożył ramkę i stanął w progu między salonem a niewielkim pokojem siedmioletniego chłopca. Oparł się o framugę i patrzył na fioletowe oblicze, od którego odbijał się blask dwóch księżyców. Łóżko, na którym dziecko pogrążyło się w śnie, leżało wzdłuż ściany, od razu pod oknem.
Talym podszedł do Vahira i usiadł na progu jego materaca. Nie był on zbyt wygodny. Przynajmniej dzięki temu był zdrowszy, przeszło przez myśl byłemu Padawanowi Zakonu Tarczy, który nie raz musiał spać na sztywnych materacach, co niby miało pomóc jego kręgosłupowi.
Niedoszły Rycerz Vauan pochylił się nad Vahirem i przejechał błękitną, ciepłą dłonią po jego czole, odgarniając obsydianowe pasma włosów. W normalnej sytuacji jego togrutański dotyk byłby zimny. Z czasem nauczył się jednak używać Mocy do ogrzewania swojego ciała.
- Co cię trapi? - szepnął i sięgnął w głąb wspomnień Vahira...
- Mamo? - wydostało się z ust Talyma, chociaż w rzeczywistości to nie były jego usta. Były to usta dziecka, w którego wspomnieniu się zanurzył. - Mamo - powtórzył, podnosząc się z łóżka. Spojrzał w stronę framugi. Z salonu dobiegała tylko ciemność. Wyszedł powoli spod kołdry i ruszył do głównego pokoju. Na stojącej na środku kanapie leżała jego mama. Zbliżając się do niej, widział tylko jej wyciągniętą prosto rękę, jakby sięgała do okna, przez które padała na nią płachta srebrnego światła. - Mamo, boję się - mówił coraz bardziej roztrzęsionym głosem, w miarę gdy stawiał kroki w stronę matki. - Miałem zły sen. - Gdy stanął przy kanapie, dojrzał sine ślady na ręce kobiety. Nie były niczym nowym. Vahir w pewnym sensie je lubił, mimo że czasami sprawiały ból jego opiekunce. Kiedy nabierały fioletowej barwy, czuł się bliżej niej. Siedmioletni chłopiec zaczął potrząsać delikatnie kobietą, by wybudzić ją ze snu. - Mamo, pomóż mi. Boję się. Widziałem ducha. Mamo... - Vahir wkładał coraz więcej siły w szturchanie matki. W pewnym momencie prawie zaczął ją szarpać i krzyczeć. - Mamo! Mamo, obudź się! Mamo! - piszczał, a Talym poczuł na swej szyi zimny chłód i dreszcz. Upadł na kolana, przy kanapie, i zaczął płakać. - Nie zostawiaj mnie...
Koniec wizji.
- Dokąd on go prowadzi? - zapytał jakiś głos.
W pewnym momencie Talym dostrzegł mężczyznę, któremu Vahir wcześniej ukradł jedzenie. Nie wyglądał na zadowolonego.
- Nie lubią mnie - stwierdził chłopiec.
- Dlaczego tak myślisz? - zapytał Togrutanin, stawiając kroki za istotą prawie trzy razy niższą niż on sam. Niestety nie mógł zaprzeczyć. Czuł dobiegając zewsząd niechęć i wrogość. Nie do końca jednak był w stanie wyczuć, czy jest to kierowane do niego, czy do Vahira.
- Bo tak mi powiedzieli.
Talym już o nic nie zapytał.
Dotarli do jednej z chat. Ta wyglądała gorzej niż jakakolwiek inna. Nawet nie wchodząc do środka, Talym widział już jedną dziurę w dachu. Pęknięte ściany permabetonu starały się trzymać konstrukcję. Gdzieniegdzie były podstawione i przybite deski. Już dawno zawitała w nich zgnilizna.
Vahir złapał za płytę drzwi i nie bez problemu zaczął ją wsuwać w ścianę. Patrząc po oblegającej ją rdzy, Talym domyślił się, że już dawno przestała działać automatycznie. Zastanowił się, czy w tym domu w ogóle była elektryczność.
- Wchodź - rzucił chłopak, gdy już do końca odblokował drzwi i sam wszedł do środka.
Talym podążył za nim.
Wnętrze domu odzwierciedlało zły stan zewnętrzny całej konstrukcji. Porozwalane w domu graty jasno sugerowały, że już dawno nikt się nie pokwapił o zwykłe odłożenie rzeczy na miejsce, nie mówiąc o odpaleniu droida sprzątającego, który pozbyłby się odrzucającego kurzu. Pomieszczenie było oświetlone przez okna i otwarte drzwi, których zamknięcie znowu wymagałoby dużego wysiłku ze strony Vahira. Z głównym pokojem, do którego wchodziło się po pokonaniu krótkiego przedsionka i który był połączony z otwartą kuchnią, sąsiadowało jeszcze jedno pomieszczenie, do którego prowadziła zwykła rama wejściowa bez skrzydeł drzwi.
Togrutanin odwrócił się i zasunął durastalową płytę. W jego wypadku nie było to problemem. Wtedy na jego głowę spadła jakaś kropla. Spojrzał w górę i zobaczył tę samą dziurę w dachu, którą widział na zewnątrz.
- Gdzie jest twój tata? - zapytał, przenosząc wzrok na chłopca, który strzepywał okruchy jedzenia z kanapy stojącej na środku pomieszczenia.
- Pracuje - odpowiedział zdawkowo Vahir.
Talym wpatrywał się w niego. Dobrze wiedział, że kryje się za tym coś więcej.
- Pracuje?
- Tak. Poszedł do wojska Republiki.
Talym powoli pokiwał głową i zaczął chodzić po pomieszczeniu. Wtedy dostrzegł na jednej z komód holograficzną ramkę. Ledwo świeciła, przez co zdjęcie co chwilę znikało. Togrutanin zobaczył na nim parę ludzi. Oni również nie wyglądali na osoby tej samej rasy, co chłopiec. Kobieta była szczupła i miała brązowe włosy. Mężczyzna z kolei, szatyn, prezentował swoją budową postać, które najprawdopodobniej wykonywała prace fizyczne. Niczym niewyróżniająca się dwójka osób ludzkiej rasy.
- To oni? - zapytał, chwytając ramkę w dłoń.
Vahir przez moment nie odpowiadał. Stał bez ruchu, wpatrując się bez żadnych emocji w Talyma. Togrutanin odłożył ramkę.
- Nie zostawiaj mnie - powiedział słabo chłopiec, zbywając pytanie, chociaż prawdopodobnie zrobił to nieświadomie.
Talym spojrzał na niego. "Nie zostawiaj mnie"... Te słowa rezonowały w nim od dawna, chociaż dusza, do której je kierował, nie miała prawa ich słyszeć. Togrutanin zobaczył istotę, która była na granicy sił. Dobrze znał ten stan. Widział go w sobie wiele razy, kiedy siedział na jednej z półek skalnych, rozmyślając nad tym, gdzie kończy się jego podróż. Zastanawiał się, czy pewnego dnia po prostu zniknie. Czy czeka go coś jeszcze. Czy jego historia już się nie skończyła.
Togrutanin podszedł do dziecka, klęknął przed nim i położył dłoń na jego ramieniu. Patrzył tak przez moment w czarne oczy, uśmiechając się lekko, po czym przytulił Vahira. Ciepło rozlało się po obu ciałach.
- Nie zostawię cię - rzekł cicho Talym, a przed jego oczami mignęło krótkie wyobrażenie twarzy Witmy. - Nigdy cię nie zostawię.
Talym podniósł się do pozycji siedzącej. Za oknem była już noc, a Vahir spał w pokoju obok. Togrutanin odwrócił się i położył stopy na zimnej posadzce. Kanapa, na której spał, nie była najwyższej klasy, ale zdecydowanie górowała nad skałami pokrytymi kocem. Wygody i ciepła dodawał jej fakt, że przygotował ją dla niego Vahir.
Żółtooki wstał i ponownie podszedł do komody, na której stała ramka. Chwycił ją i wrócił do swojego łóżka. Trzymając ją w obu dłoniach, zamknął oczy. Czuł, jak Moc powoli do niego spływa. Znalazł się w zupełnie w innym czasie, choć w tym samym miejscu.
Zobaczył kobietę z holofotografii.
- Puść mnie! - krzyczała ze łzami w oczach do trzymającego ją za nadgarstek mężczyzny. Były to osoby z holozdjęcia, opiekunowie Vahira.
- Mam was dosyć - wyrzucił w twarz kobiety i spojrzał na miejsce obok Talyma. Togrutanin obrócił głowę. Po jego lewej stronie siedziało dziecko o fioletowej skórze. Mogło mieć co najwyżej dwa lata.
Mężczyzna puścił kobietę i złapał za torbę, która leżała przy wyjściu, po czym zarzucił ją sobie na ramię.
- Błagam, zostań! - prosiła matka Vahira, klęcząc na podłodze domu. - Zrobię wszystko! Dam ci wszystko co ona!
- Skończ to! - odkrzyknął mężczyzna. - Ty i ten bachor zniszczyliście mi życie. - Po tych słowach odwrócił się i wyszedł. Gdy drzwi się za nim zasunęły, kobieta opadła głową na kanapę, na której siedzieli Vahir i Talym. Łkała z takim bólem, że Talym musiał się przenieść w zupełnie inne wspomnienie.
W pomieszczeniu było ciemno. Niestety echolokacja Talyma nie działała, gdy używał psychometrii, więc ciemność utrudniała mu obeznanie się w otoczeniu. Na szczęście dzięki palącej się ledwo żarówce i stojącej w rogu zielonej lampce Togrutanin zdołał wyczytać, że dalej jest w tym samym miejscu
Kobieta, która wcześniej zanosiła się płaczem, teraz siedziała w ramie okna i trzymała coś w dłoniach. "Przyprawy", pomyślał Talym, gdy w blasku księżyca zalśniła strzykawka i zbliżyła się do zgięcia w łokciu. Użytkownik Mocy spojrzał wtedy w bok i zauważył, że w przejściu stoi Vahir. Wspomnienie było już o wiele świeższe, bo w tamtej chwili fioletowoskóre dziecko musiało mieć z pięć lat.
Talym cofnął się do teraźniejszości. Wędrowanie w tych wspomnieniach nie było problemem, mimo że sięgały nawet wiele lat wstecz. To wszystko przez to, że Moc, która przepływała przez to miejsce, była nasączona całą tą energią, które dane wydarzenia wytworzyły, i karmiła się podtrzymującym ją przy życiu umysłem Vahira. Togrutanin wstał, odłożył ramkę i stanął w progu między salonem a niewielkim pokojem siedmioletniego chłopca. Oparł się o framugę i patrzył na fioletowe oblicze, od którego odbijał się blask dwóch księżyców. Łóżko, na którym dziecko pogrążyło się w śnie, leżało wzdłuż ściany, od razu pod oknem.
Talym podszedł do Vahira i usiadł na progu jego materaca. Nie był on zbyt wygodny. Przynajmniej dzięki temu był zdrowszy, przeszło przez myśl byłemu Padawanowi Zakonu Tarczy, który nie raz musiał spać na sztywnych materacach, co niby miało pomóc jego kręgosłupowi.
Niedoszły Rycerz Vauan pochylił się nad Vahirem i przejechał błękitną, ciepłą dłonią po jego czole, odgarniając obsydianowe pasma włosów. W normalnej sytuacji jego togrutański dotyk byłby zimny. Z czasem nauczył się jednak używać Mocy do ogrzewania swojego ciała.
- Co cię trapi? - szepnął i sięgnął w głąb wspomnień Vahira...
- Mamo? - wydostało się z ust Talyma, chociaż w rzeczywistości to nie były jego usta. Były to usta dziecka, w którego wspomnieniu się zanurzył. - Mamo - powtórzył, podnosząc się z łóżka. Spojrzał w stronę framugi. Z salonu dobiegała tylko ciemność. Wyszedł powoli spod kołdry i ruszył do głównego pokoju. Na stojącej na środku kanapie leżała jego mama. Zbliżając się do niej, widział tylko jej wyciągniętą prosto rękę, jakby sięgała do okna, przez które padała na nią płachta srebrnego światła. - Mamo, boję się - mówił coraz bardziej roztrzęsionym głosem, w miarę gdy stawiał kroki w stronę matki. - Miałem zły sen. - Gdy stanął przy kanapie, dojrzał sine ślady na ręce kobiety. Nie były niczym nowym. Vahir w pewnym sensie je lubił, mimo że czasami sprawiały ból jego opiekunce. Kiedy nabierały fioletowej barwy, czuł się bliżej niej. Siedmioletni chłopiec zaczął potrząsać delikatnie kobietą, by wybudzić ją ze snu. - Mamo, pomóż mi. Boję się. Widziałem ducha. Mamo... - Vahir wkładał coraz więcej siły w szturchanie matki. W pewnym momencie prawie zaczął ją szarpać i krzyczeć. - Mamo! Mamo, obudź się! Mamo! - piszczał, a Talym poczuł na swej szyi zimny chłód i dreszcz. Upadł na kolana, przy kanapie, i zaczął płakać. - Nie zostawiaj mnie...
Koniec wizji.
Talym- Admin
- Liczba postów : 332
Join date : 15/04/2016
Age : 25
Skąd : Słupsk
Strona 1 z 1
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach